Выбрать главу

To „na dole”. A „na górze”? W peerelu Polakom wmawiano, że kapitalizm to ustrój z zasady nieuczciwy, a robienie interesów to coś w rodzaju zalegalizowanego rozboju. Szczególnie mocno uwierzyli w to ci, którzy owe mądrości na temat „zgniłego kapitalizmu” przez pół wieku głosili. Teraz, przyjmując do wiadomości, że nową „historyczną koniecznością” stał się właśnie wolny rynek, zabrali się za jego budowanie w oparciu o wzorce z poradników partyjnego lektora. Czy ja muszę Czytelnikowi, który po tę książkę sięgnął, tłumaczyć, że w istocie jest dokładnie odwrotnie? Wolny rynek bez sztywno przestrzeganych norm uczciwości funkcjonować nie może. Kapitalizm zachodni budowany był z Biblią w ręku. Jeśli pozbawi się go wartości, które z niej zaczerpnięto, zamieni się w ustrój mafijno-feudalny, w którym mogą powstawać indywidualne fortuny, ale o rozwoju nie ma mowy. Los niektórych państw latynoskich i afrykańskich, ale także z naszego regionu, nie pozostawia tu wątpliwości.

Ale u nas cudze znaczy „do wzięcia”. Polak nie ma skrupułów, by wykopać z osiedlowej rabaty i przewieźć na swoją działkę nowo posadzone krzaczki, chętnie kupuje „okazyjnie” u złodziei, a okradanie pracodawcy wydaje mu się równie oczywiste, jak ongiś wynoszenie różnych drobiazgów z państwowego biura czy fabryki. Jako przedsiębiorca Polak notorycznie nie płaci kontrahentom, obracając ich pieniędzmi, a pracowników traktuje jak złodziei, których na razie nie przyłapał. On sam z kolei tak właśnie traktowany jest przez każdy z państwowych urzędów. Kiedy pewien kolega dziennikarz kazał się taksówkarzowi zawieźć pod Sejm, taryfiarz uraczył go długą tyradą o tym, jacy to, panie, skreślone-skreślone złodzieje ci tam wszyscy w tym skreślone-skreślone Sejmie i w ogóle ci politycy. No, wie pan, może nie wszyscy, nieśmiało zaprotestował dziennikarz. A gdzie, panie, co pan, naiwny, wszyscy, skreślone-skreślone, wszyscy, taka ich mać. Zatrzymali się przed Sejmem, taksówkarz szybkim ruchem skasował licznik, na którym wybiło szesnaście czterdzieści i pewien, że dziennikarz nie widział właściwej kwoty oznajmił „dwie dychy”. To autentyk, jak wszystkie podobne historie w tej książce.

Nie ma kapitalizmu bez przedsiębiorczości. Ale tam, gdzie nieuczciwość nie razi, przedsiębiorczość jest zastępowana cwaniactwem. Szuka się okazji nie żeby zrobić biznes, tylko żeby zrobić „numer”. Numer legendarny, na przykład, to to, co wykonał owiany legendą prywaciarz, który od jakiejś socjalistycznej spółdzielni rolniczej kupił ileś tam tysięcy butelek przecenionego szczawiu po pięćdziesiąt groszy, wylał ten szczaw do rzeki i sprzedał butelki w skupie po dwa złote. Numery robiło się w spółdzielniach studenckich. Na przykład, numer zrobił facet z SGPiS-u, który wziął zlecenie na czterdzieści osób na zniwelowanie łopatami kawałka terenu na Okęciu, pożyczył za drobną opłatą czterdzieści książeczek, i postawił robolowi z pobliskiej budowy dwie skrzynki wódki, za które tamten wykonał całą robotę spychaczem w dwie godziny. Za parę godzin pracy miał facet równowartość kilkudziesięciu ówczesnych średnich pensji. Oczywiście, żeby taki numer zrobić, musiał mieć niezłe plecy w ZSyPie.

Czy taki numer można zrobić w kapitalizmie? Wolne żarty.

Grzech II: nieufność

Zdaniem teoretyków ważnym, niekiedy mówi się, że jednym z najważniejszych czynników rozwoju jest wzajemne zaufanie. A jakie tu zaufanie, kiedy elity nie ufają za grosz narodowi, a naród elitom? Kiedy ci z góry to „oni”, banda złodziei i kłamców, a ci z dołu to niebezpieczny motłoch? I człowiek z dołu, który robi karierę, przestaje być swój, zdradza, a człowiek z góry, który przypadkiem znajduje posłuch i wspólny język z pospólstwem, staje się co najmniej podejrzany?

Pańszczyźniany nieufność ma w genach. Zawsze spodziewa się, że wszyscy chcą go jakoś okantować, i co gorsza – wszyscy są od niego cwańsi, więc on, na wszelki wypadek, woli w nic nie wchodzić. Nieufność skłania do przypisywania wszystkim, na wszelki wypadek, najgorszych możliwych intencji. Szczególnie podejrzani są obcy. Jeśli obcy chcą tu robić jakieś interesy, to na pewno po to, aby nas orżnąć. Jeśli ktoś nam coś proponuje i twierdzi, że zarobimy wszyscy, to na pewno ma na myśli coś zupełnie innego. Jeśli chcą nas przyjąć do jakiejś Unii, to przecież nie po nic innego, tylko żeby nas ocyganić i zabrać nasze grunta. Polactwo najchętniej robiłoby wyłącznie interesy metodą Wokulskiego na wojnie krymskiej: gotówkę do ręki i chodu w krzaki. Wszystko, co wymaga długotrwałej inwestycji, najlepiej omijać z daleka. A już najbardziej ze wszystkich Polak nie ufa własnemu rządowi. Nic dziwnego, skoro ten rząd, gdy mu zabraknie pieniędzy, w każdej chwili gotów zmienić wszelkie przepisy i wyegzekwować je wstecz – tylko że bez tego zaufania każdy woli wydać pieniądze na wódkę, niż je w cokolwiek inwestować.

Grzech III: zawiść

Do potocznej polszczyzny przeszedł imć Zabłocki, co to źle wyszedł na mydle. Jakiś tam sobie mało znany szlachciura „zhańbił” swój szlachecki klejnot, bo usiłował zarobić, kupując mydła w jednym mieście, gdzie były one tańsze, po to, aby z kolei sprzedać je w innym, gdzie były droższe. „Ale że przez spekulacyą statek wziął lada jaki” – relacjonuje współczesny pamiętnikarz – „mydło częścią zamokło, częścią do cna się wymydliło i w wodę poszło”. Jaką niesamowitą schadenfreude musieli mieć z tego faktu panowie bracia, że jej ślad tkwi w naszej mowie do dziś. Ot, kara na spekulanta! Dobrze mu tak – zamiast jak Pan Bóg przykazał trwonić majątek i go z fantazją przepijać, zamiast puścić wszystko w karty, i jeszcze się zadłużyć, czapkę sprzedać, pas zastawić, zachciało mu się handlowania. Po szlachciurach, którzy nieszczęście Zabłockiego opijali z kuśtyków nie pozostały już nawet trumienne portrety, a przecież ich pogarda dla groszoroba nie wydaje się nam dziś niczym egzotycznym. Znamy ją doskonale, widzimy na co dzień – jeszcze jeden z licznych dowodów tezy, iż fornale przejęli od swych byłych panów, co tylko można od nich było przejąć najgorszego.

Z zawiścią jest tak samo jak z cholesterolem: jest zawiść zdrowa, pożyteczna, i jest zła, trująca. Zawiść dobra to ta, która każe się sprężyć, wysilić i pokombinować, aby dorównać cudzemu sukcesowi. Zawiść zła, będąca, niestety, naszą specjalnością, każe się sprężać, wysilać i kombinować, aby drugiej osobie zaszkodzić, a jej sukcesy zdezawuować. Dodatkowo polska zawiść bywa aż do granic absurdu bezinteresowna. Tę wadę narodową wytykano Polakom już dawno i na przeróżne sposoby. Wańkowicz zwracał uwagę, że w Polsce szewc zazdrości awansu biskupowi, zaś w starym, popularnym kawale o złotej rybce przedstawiciele innych nacji proszą ją o taki sam piękny dom, jaki ma sąsiad – a Polak o to, by sąsiadowi ten dom się spalił.

Oczywiście, zła zawiść należy do tych spośród wymienianych tutaj grzechów, które Polacy dzielą z innymi społeczeństwami postniewolniczymi. Jest też skutkiem wpajanej przez wiele lat, wymuszanej rozmaitymi karami bierności. „Ty nie myśl, nie myśl, jeden taki myślał i myślał, to mu pokazali, i teraz już nie myśli ani dzieciom nie pozwala” – ulubione powiedzonko jednego z bohaterów braci Strugackich dobrze pokazuje jej mechanizm. Osoba wyłamująca się z bierności, z bylejakości i nawyku bezproduktywnego zrzędzenia psuje samopoczucie tym, którzy owe niewolnicze przyzwyczajenia kultywują. Budzi więc irytację, niechęć, a w przypadkach nazbyt kłującego w oczy sukcesu wręcz nienawiść. Jeśli na polską wieś przyjeżdża Holender i tam, gdzie wszyscy tylko jojczą i złorzeczą, zaczyna się dorabiać, to polactwo go podpala.

Grzech IV: lenistwo

Coś musi w tym być, że najstarszym zabytkiem świeckiej literatury polskiej, obok wiersza pouczającego, że przy stole należy się umieć zachować jest satyra na lenistwo polskiego pracownika. „Stoi w polu, w lemiesz klekce” i tak dalej. Przez wieki wiele się nie zmieniło: obrazek, na którym jednemu pracującemu towarzyszy co najmniej siedmiu opartych o łopaty medytujących można śmiało uznać za jedną z ikon PRL, a określenie „polska robota” zyskało obywatelstwo i w polszczyźnie, i w językach kilku innych, blisko się z nami stykających narodów. Podobnie, jak niezliczone przysłowia (zdaniem niektórych, „mądrości narodu”), perswadujące, że robota nie zając i nie ucieknie, lub, w wersji bardziej dosadnej, że nie istotna część męskiego ciała i może postać choćby miesiąc.

W chwili, gdy pierwsze oznaki wyhamowania wzrostu gospodarczego skłaniałyby inny naród raczej do wzmożenia wysiłków, nasz sejm brał się za „ostatni niezrealizowany postulat Sierpnia”, ogłaszając wszystkie soboty dniami wolnymi od pracy. Choć i bez tego mieliśmy jedną z największych w cywilizowanym świecie liczbę dni świątecznych i wolnych, którą spontanicznie zwykliśmy sobie powiększać, uznając prawem kaduka, że dzień pomiędzy dniami świątecznymi też jest świętem. Powstają w ten sposób „długie weekendy”, święta narodowego lenistwa – niekiedy i do ośmiu dni. Wbrew oczekiwaniom, brak ekonoma, przed wzrokiem którego trzeba się kryć, by przekimać godzinkę w kanciapie, czy nawet zagrożenie bezrobociem, nie są wystarczającym powodem do zmiany wieloletnich nawyków. Dopiero wyjazd do Ameryki staje się przyczyną szoku, gdy zdumiony Polak dowiaduje się nagle, że w pracy nie pije się herbatek, nie obchodzi imienin i nie plotkuje z przyjaciółmi przez telefon, a zaziębienie nie jest powodem, by zrobić sobie wolne. Oczywiście, potwierdza to jego złe zdanie o „dzikim kapitalizmie” i panującym w nim nieludzkim wyzysku człowieka przez człowieka.