Выбрать главу

Grzech V: kult nieudacznictwa

Tam, gdzie sukces budzi podejrzliwość lub niechęć, przegrana w dziwny, masochistyczny sposób otaczana jest szacunkiem. Polacy chętnie zachowują się jak poobijani i okulawieni żołnierze z satyrycznego rysunku, którzy z radosnymi twarzami powtarzają sobie: „tak nas sprali, że wieki będą o tym pamiętać!”. Tak długo czciliśmy bohaterów beznadziejnych powstań i niemożliwych do wygrania bitew, tak długo pocieszaliśmy się idiotyczną frazą o „moralnym zwycięstwie”, że w końcu przegrana zaczęła być dla nas sama w sobie chwałą, czyniącą z pogardzanego w innych krajach „loosera” kogoś w rodzaju żołnierzy z Westerplatte. Były premier budujący swą kampanię prezydencką na fakcie, że został odwołany po kilku zaledwie miesiącach i z dumą deklarujący, że – będąc jednym z najsławniejszych w Polsce adwokatów – ma miesięczne dochody poniżej średniej krajowej, w krajach zachodnich wywołałby pusty śmiech. U nas tymczasem jego postępowanie okazało się całkiem skutecznym sposobem na zdobycie wyborców.

Polacy uwielbiają ludzi przegranych od dawna. Nawet znienawidzony wcześniej przywódca w chwili upadku nagle zaczyna być lubiany – jak Wielopolski, przed którym warszawiacy zdejmowali czapki dopiero wtedy, gdy po ostatecznej klęsce opuszczał Polskę na zawsze. Wspomniany wyżej były premier, w czasie urzędowania traktowany przez dziennikarzy z agresją i jadem, na pierwszej konferencji po „nocnej zmianie” przywitany został przez tych samych dziennikarzy gromkimi oklaskami. Po części wynika to z potocznego wyobrażenia o sprawiedliwości, która wymaga, by każdy swoje dostał po uszach. Po części także z głębokiego przekonania, że sukcesu nie sposób w Polsce odnieść uczciwie. Nieudacznik cieszy się naszym szacunkiem, bo ponad wszelką wątpliwość nie jest kombinatorem, złodziejem ani oszustem. Biedny, przegrany, a więc uczciwy.

Grzech VI: niezdolność współdziałania

Gdy spotyka się trzech Amerykanów, zaraz wybierają spomiędzy siebie prezesa, wiceprezesa oraz skarbnika i zakładają komitet – ironizował Juliusz Verne. Istotnie, przeciętny Amerykanin poświęca kilka godzin w tygodniu na pracę w różnych sąsiedzkich bądź hobbystycznych organizacjach. Jeśli widzi problem, po pierwsze zbiera się z innymi, których on dotyczy i wspólnie zastanawiają się nad znalezieniem rady. Polak pierwszą lekcję pobiera w szkole, gdzie chętnych do samorządu nigdy nie ma i trzeba ich wyznaczać. W życiu dorosłym gotów się gdziekolwiek zapisać tylko wtedy, jeśli coś będzie z tego miał. Na żadne rady osiedlowe czy wspólnoty mieszkańców nie ma czasu. Unika jak ognia partii i stowarzyszeń, które wymagałyby od niego poświęcenia chwili uwagi i drobnej składki dobru wspólnemu. Spółdzielczość napawa go głęboką odrazą – także z przyczyn opisanych przy grzechach II i III. Polski chłop może do woli narzekać na pośredników, przechwytujących większość zysków z jego pracy, ale myśl, by wzorem chłopa niemieckiego zorganizować z sąsiadami wspólny hurt i owych pośredników ominąć, jest mu najgłębiej obca.

Działalność społeczna jest u nas domeną wąskiej grupy nawiedzonych, którzy są nawet lubiani, ale nie budzą chęci naśladownictwa.

Instynkty społeczne Polaka, jak wiadomo nie od dziś, zaspokajają w zupełności wybuchy spontanicznej ofiarności od wielkiego dzwonu – rzucenie datku na powódź albo świąteczną pomoc. Poza tym „ważne to je, co je moje”, a tym każdy woli się zajmować sam. Polaka trudno zapisać nawet do związku zawodowego. Owszem, postrajkuje albo pójdzie na blokadę, jeśli coś to może dać i niczym nie grozi, ale nie jest taki głupi, żeby co miesiąc płacić pięć złotych.

Grzech VII: zmuzułmanienie

„Muzułmanami” nazywano w hitlerowskich obozach zagłady tych więźniów, którzy zatracili wolę walki o przetrwanie. Polskie zmuzułmanienie dotyka licznej grupy tych, którzy uważają się za przegranych wskutek zmiany ustroju i nie przychodzi im do głowy, że wcale przegranymi być nie muszą. Wszystkie wyliczone powyżej grzechy zbierają się tu w jedno, doprowadzając do całkowitej apatii, przerywanej napadami ślepej agresji. Człowiek zmuzułmaniony w przedziwny sposób zaczyna być ze swej sytuacji zadowolony, uważa ją za normalną, za część większego, społecznego nieszczęścia.

Wbrew pozorom sprawa nie dotyczy tylko popegeerowskich zagłębi beznadziei zapijanej bełtem. W mniejszym stopniu zmuzułmanienie powszechne jest wśród Polaków mających się nie najgorzej i zupełnie wolnych od aspiracji, by mieć się znacznie lepiej. By wymyślić sobie nowy zawód, poszukać sukcesu w innym miejscu kraju, podjąć jakieś ryzyko, udowodnić samemu sobie, że się jest najlepszym. Przekłada się to, niestety, na ogólny brak aspiracji Polaków jako zbiorowości. Nauczyliśmy się czerpać przewrotną przyjemność z przekonania, że w Polsce zawsze wszystko musi stać na głowie, że „nierządem” ona stoi, na nasz bałagan i głupotę nie ma rady i w ogóle jesteśmy jako naród beznadziejni. Ani chcemy, ani potrafimy myśleć o tym, by pokazać innym krajom, że coś potrafimy. Nawet jeśli odniesiemy sukces, który budzi autentyczny szacunek świata – tak, jak to było z polską transformacją gospodarczą – stajemy na głowie, by go zdezawuować.

W świecie, w którym bez aspiracji nie osiąga się niczego, popełniamy w ten sposób grzech najcięższy z możliwych.

Rozdział IV

Politycy kłamią – tego można się dowiedzieć w pierwszym z brzegu sklepie, barze, pociągu, wszędzie tam, gdzie rodacy mają chwilę czasu, żeby powymieniać uwagi o otaczającej ich rzeczywistości. I kradną, doda każdy zagadnięty w taki sposób rozmówca. Nie ma dwóch zdań: politycy to banda oszustów i złodziei.

Ale skąd ta banda oszustów i złodziei się wzięła? Kto ich wybrał do Sejmu, Senatu, kto dał im prawo zasiadania na najwyższych w państwie stołkach? Czy to możliwe, że w kraju zamieszkanym przez ludzi przyzwoitych, brzydzących się kłamstwem i dorabianiem na lewo, ludzi, którzy bez trudu potrafiliby się publicznie rozliczyć z każdego posiadanego grosza – nagle, jakimś podstępem, prześlizgnęła się do władzy tak liczna banda obwiesiów?

No, załóżmy, że tak. Teoretycznie mogło się tak zdarzyć, że grupa cwanych drani, umiejętnie ukrywając swe grzeszki i udając ludzi uczciwych, omamiła wyborców i zdołała wydrwić od nich wystarczająco wiele głosów, żeby przyssać się do władzy. Ale tak mogło się zdarzyć raz. Góra – dwa razy. Powiedzmy, w społeczeństwie wyjątkowo naiwnym – trzy. I tyle, do trzech razy sztuka. Jeżeli jednak w wolnym i demokratycznym kraju każda kolejna zmiana u władzy okazuje się bardziej skorumpowana, każdy kolejny rząd gorszy, a sondaże z roku na rok przyznają pierwszeństwo coraz to bardziej podejrzanym typkom, to tezę o wiecznie oszukiwanym społeczeństwie trzeba chyba wreszcie poważnie przemyśleć.

*

Tu koniecznie muszę wtrącić dwa słowa o tym, co stanowi warunek skutecznego szwindlu. Najprościej swego czasu sformułował to pewien zawodowy oszust, który, zanim go złapano, naciągnął na grube pieniądze kilkuset ludzi. Z tych kilkuset, co samo w sobie jest znaczące, na procesie zeznawało bodaj kilkudziesięciu, pozostali w ogóle wstydzili się do poniesionej szkody przyznać, nawet gdy już milicja zgłosiła się po zeznania sama, ze złapanym oszustem.

Otóż człowiek ten, na oko zresztą bardzo prosty (ale może powierzchowność naiwnego prostaczka była tu zawodowym przebraniem), powiedział w wywiadzie tak: „uczciwego człowieka, wie pan, to bardzo trudno podejść. Uczciwego to mi się nigdy oszukać nie udało”. I dalej wyjaśnił, że chcąc kogoś oskubać, musisz go podpuścić, że to on oszukuje. Że to on robi przewalankę, numer, skok, przekręt, i że jest sprytny jak wszyscy diabli. Jeśli jest o tym przekonany, masz go w garści. Uczciwy, kiedy mu zaproponować lewy interes, po prostu odmówi i z wielkiego oszustwa nici.

Przypomniał mi się ten wywiad z zawodowym oszustem ładnych parę lat temu, kiedy to wiadomością dnia był we wszystkich mediach bunt łódzkich bezrobotnych, którzy domagali się zmiany godzin wypłacania im zasiłków. Sprawa była tak oczywista, że protestujący właściwie nawet nie starali się jej ukrywać – urząd otwarty jest tylko rano i wczesnym popołudniem, czyli wtedy, kiedy to oni, bezrobotni, są w pracy. Bo przecież zasiłek zasiłkiem, a pracuje się na czarno, każdy to wie.

Telewizja poprosiła o komentarz ówczesnego ministra pracy i spraw socjalnych, Leszka Millera, który bynajmniej protestujących nie potępił, choć też nie próbował udawać, że nie wie, o jakich to „bezrobotnych”, co nie mają kiedy odbierać zasiłków, mowa. Jak zwykle błąkał mu się przy tym po ustach charakterystyczny, cyniczny uśmieszek. Może to autosugestia, ale ja wyczytałem w tym uśmieszku: „Myślicie, że ja nie wiem? Myślicie, że jesteście cwani, że robicie nas, władzę, w bambuko? No i myślcie tak dalej. O to chodzi”.

*

Skorumpowane, nieuczciwe, samolubne i pod każdym innym względem paskudne elity polityczne nie spadły polactwu z nieba. Po prostu, mamy takich polityków, jacy sami jesteśmy. Właśnie dlatego patrzymy na nich z taką niechęcią i obrzydzeniem. Dlatego, że widzimy w nich, jak w lustrze, siebie samych.

Problem nie polega na tym, że politycy kradną i kłamią – kraść i kłamać zdarza się przedstawicielom każdego zawodu i każdego środowiska. Problem nie polega nawet na tym, że ci, którzy kradną i kłamią, są wybierani. Istota sprawy tkwi w tym, że polityk, który nie kradnie i nie kłamie, po prostu nie ma szans na sukces! Umiejętność organizowania lewej kasy – a w każdym razie posiadanie takiej kasy – oraz umiejętność łgania w żywe oczy to w tym fachu kwalifikacje niezbędne do sukcesu. Co może powiedzieć swoim wyborcom kandydat na posła, który, powiedzmy, złożył jakieś śluby uczciwości i chce pozostać im wierny? Ktoś taki musiałby powiedzieć: dwa plus dwa równa się i zawsze będzie się równać cztery, z pustego i Salomon nie naleje, a życie na cudzy koszt jest nieuczciwe. Nie obiecam wam, że będziecie mogli leżeć do góry brzuchem i dostawać pieniądze za nic, bo to po pierwsze niemożliwe, a po drugie – podłe. Dalej taki polityk może mówić co chce, albo nie mówić nic, jego szanse wyborcze i tak już spadły poniżej pięcioprocentowego progu, wymaganego do znalezienia się w parlamencie.