Jeśli polityk w ogóle chce być brany pod uwagę, musi mówić: należy wam się więcej pieniędzy, większe pensje, emerytury, renty i zasiłki. Jesteście skrzywdzeni, oj, jak wy bardzo jesteście pokrzywdzeni, oj, jak wam się należy! Ja wam oddam to, co wam się należy. Zabiorę waszym krzywdzicielom, złodziejom i aferzystom, zabiorę zagranicznym kapitalistom, zabiorę wielkim biznesmenom, a wam dam, bo jestem jednym z was. Jeśli polityk na poważnie myśli w Polsce o władzy, to musi udawać, że wie o jakichś wielkich pieniądzach, po które aby tylko wyciągnąć rękę, a wystarczy ich na dostatnie i spokojne życie dla wszystkich. Nasza polityka, jak już pisałem, aż kipi od cudownych pomysłów na zasilenie dziurawej państwowej kasy kwotami tak potężnymi, że nie trzeba będzie niczego zmieniać. Zazwyczaj mechanizm tworzenia tych fantasmagorii jest następujący: polityk słyszy jakiś postulat, czasem nawet sensowny i słuszny, i z punktu doprowadza go do absurdu, przedstawiając wiecowej publice jako lekarstwo na wszelkie jej bolączki – a polactwo tego słucha niczym muzyki.
Cytowałem już to przypisywane jednemu z amerykańskich magnatów telewizyjnych powiedzenie, że pogarda dla widza zawsze owocuje wzrostem oglądalności. Polską polityką rządzi analogiczna zasada: pogarda dla wyborcy zawsze owocuje wzrostem poparcia. Kolejne wybory i coroczne sondaże pokazują, że polityk, który chciałby zwracać się do wyborców w miarę uczciwie, zawsze przegra z tym, który uważa ich za bezmyślny motłoch, łaknący tylko paru prostych obietnic i seansu nienawiści. Sztandarowy przykład takiego sukcesu, Andrzej Lepper, zdobył się nawet w wywiadzie dla jednej z gazet na wyjaśnienie mechanizmu swego sukcesu z rozbrajającą szczerością: trzeba mówić to, czego motłoch chce słuchać, i trzeba mówić to głośniej od innych. I z dumą powołał się przy tym na „Psychologię tłumu” Le Bona, którą przyswoił sobie bardzo starannie. Mógł sobie na taką chwilę szczerości pozwolić, bo polactwo gazet nie czyta, a jeśli nawet coś przeczyta, nie zrozumie.
Mogłoby się zdawać: obiecywać co ślina na język przyniesie, a wybory mamy w kieszeni. Ale nie ma tak łatwo, rzecz jest bardziej skomplikowana. Wszystkie populistyczne obietnice, jakie przed wyborami składała AWS, wszystkie te same obietnice, jakie w wersji znacznie rozszerzonej powtarzał potem Miller, a obecnie Lepper, to przecież nic w porównaniu z tym, co oferowała taka na przykład KPN. Partia Moczulskiego i Słomki doszła już niemalże do zobowiązania, że da każdemu jego własną maszynkę do robienia pieniędzy. Na nic. To, co obiecywał Ikonowicz przebijało obietnice Millera kilkakrotnie, a mimo to jego próby urwania lewicy głosów skończyły się sromotną kompromitacją. Nie szczędzą wszelkich możliwych obietnic małe partyjki narodowe, gryzące się o łaski Ojca Rydzyka czy coraz to zawiązywane na nowo kolejne zalążki „prawdziwej”, ideowej lewicy.
Składanie obietnic bez pokrycia to u nas dla politycznego sukcesu warunek konieczny, ale bynajmniej nie wystarczający. Trzeba jeszcze dwóch rzeczy. Po pierwsze – kasy. To nie jest polska specyfika, to jest ogólne prawo rządzące demokracją w epoce mass mediów. Miało być tak, że lepszy program będzie wygrywać z gorszym, a mąż godny zaufania z mniej godnym, ale w praktyce wyszło tak, że dwa miliony dolarów wygrywają z milionem, a dziesięć z pięcioma. Żeby wygrać wybory, trzeba mieć struktury organizacyjne, pracowników, specjalistów od pijaru i od wizerunku, doradców, ulotki, billboardy, fachowców od kręcenia telewizyjnych klipów i tak dalej. W Stanach Zjednoczonych, zanim jeszcze zacznie się dziurkowanie wyborczych kart, media liczą uważnie stan wyborczych kont kandydatów i przeważnie już z samej liczby tych, którzy chcieli je zasilić, przewidują trafnie wynik. Ale USA to stara demokracja, której obywatele od pokoleń przyuczeni są wybierać swoich przedstawicieli i finansować ich. W krajach takich jak Polska, na które demokracja spadła z dnia na dzień, jako fanaberia współspiskujących przy jakimś tam stole elit, politycy na grosik od prostego człowieka nie mają co liczyć. Zresztą, nie żeby ich to martwiło – bez trudu załatwiają sobie fundusze z innych źródeł.
Ale kasa plus obietnice to wciąż jeszcze za mało. Potrzebna jest swoista „wiarygodność”. Tak swoista, i tak specyficzna, że nie mogę nie wziąć tego słowa w cudzysłów.
A tej specyfiki nie sposób zrozumieć, jeśli się nie pamięta, że Polska to wielki, pańszczyźniany folwark, z którego wicher dziejów wymiótł przed laty panów, i na którym nagle powiedziano fornalom, że teraz będą mieli wybory, i będą sobie mogli panów i ekonomów wybrać sami.
Wybory na folwarku dzielą się, jeśli chodzi o ich mechanizm psychologiczny, na dwa rodzaje. W wyborach prezydenckich, mówiąc brutalnie, cham wybiera Pana. Nie potrafią tego zrozumieć partie chłopskie, uparcie wystawiające wciąż własnych kandydatów do Belwederu i dziwujące się, kiedy dostają oni mniej głosów, niż sama partia. Pan to musi być Pan, a nie drugi fornal, przy czym powinien to być Pan dobry, oczywiście wedle pojęć folwarku – a więc taki, co się nie będzie za bardzo w codzienne sprawy wtrącał. Wałęsa nie był dobrym Panem, bo choć przyjmowała go angielska królowa i prezydent USA, nie potrafił ukryć swych gminnych korzeni. I ciągle mącił, ciągle z kimś się użerał – nie dawał się szanować. Kwaśniewski, to jest dobry Pan. Że gdzieś tam trochę popił, czy nakłamał w jakichś papierach… Nie byłby ludzkim Panem, gdyby nie miał jakichś grzeszków. A Kwaśniewska – o, to by dopiero była dobra Pani.
Co proszę? Dlaczego? A dajcie mi spokój, całe legiony publicystów i analityków wyrabiały przez wiele miesięcy wierszówki, usiłując znaleźć racjonalne przyczyny, dla których polactwo gremialnie zakochało się w swej matce boskiej eseldowskiej, i sam fakt, że tego próbowali, był najlepszym dowodem, że nic nie rozumieją. Rzeczy irracjonalnych nie można tłumaczyć racjonalnie, a polactwo w ocenie dziedzica jest całkowicie irracjonalne (co wcale nie stoi w sprzeczności z faktem, że dysponując potęgą mediów i wiedzą specjalistów od reklamy, nie można tymi irracjonalnymi odruchami sterować). Skąd zresztą miałoby umieć dokonywać choćby na najprostszym poziomie jakiejś analizy „za” i „przeciw”? Nawet obsługi sieczkarni trzeba się nauczyć – a co dopiero obsługi państwa demokratycznego. A przecież polactwa nikt tego nie uczył, niby kto, kiedy, w jaki sposób. Po prostu nagle zwalił się na nie dar wolnych wyborów i zaraz potem obskoczone zostało przez rozwrzeszczany tłum szarpiących się pomiędzy sobą polityków, na przemian to usiłujących polactwo nastraszyć, podjudzić i wprawić je w histerię, to znowu mamlających do niego przymilnie.
Pańszczyźniany, oprócz łatwych do wyartykułowania potrzeb – mniej robić, a więcej zarobić – ma także duszę. A ta pańszczyźniana dusza szarpana jest w tej sytuacji, wciąż dla niej nowej i niezrozumiałej, sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony, dochodzi w niej do głosu typowa dla ludzi ze społecznych nizin zawiść i niechęć do ludzi, zwłaszcza tych, którym się lepiej powodzi albo którzy z jakiegoś powodu, dajmy na to, wykształcenia czy pozycji społecznej, uchodzą za lepszych od niego. Znajomy, który z racji jakichś badań naukowych trafił na tereny popegeerowskie, powtarzał mi słowa tamtejszego nauczyciela. Otóż wedle tej relacji, podawana na lekcji wiadomość, że taką czy inną postać historyczną ścięto albo spalono na stosie, u popegeerowskich dzieci wywołuje nieodmiennie odruch złośliwej radości. A dobrze mu tak – i rechot. Nie ma w tym żadnego uprzedzenia ideologicznego, bo wszystko jedno, czy mowa o ofiarach holokaustu, czy Świętej Inkwizycji. Po prostu ten gatunek ludzkiego mutanta, jaki się tam hoduje, od maleńkości karmiony opowieściami o tym, jakich to strasznych doznaje od świata krzywd, zionie nienawiścią wobec każdego, kto do niego nie należy – a i do tych, którzy należą, i do siebie samych, też.
Popegeerowska wieś to, oczywiście, przykład skrajny, ale w mniejszym nasyceniu widać w Polsce tę chamską nienawiść na każdym niemal kroku. Proszę zwrócić uwagę na tę skwapliwość, z jaką przeciętny tubylec podchwytuje każdą złą rzecz, jaką tylko usłyszy o jakiejkolwiek osobie publicznej. Proszę nastawić ucha w poczekalni, w autobusie czy pod sklepem – czy nie można odnieść wrażenia, że pomstowanie, sypanie jobami, a nade wszystko powtarzanie stawiających kogoś w złym świetle plotek, sprawia naszemu ludowi fizyczną rozkosz? Ten z telewizji to, pani kochana, chla na umór. Tamta piosenkarka daje de premierowi. A ten to znowu, taka jego mać, to się dopiero nakradł! Jedna ze znanych dziennikarek, która często jeździ do Krakowa, opowiadała – zresztą publicznie – że od czasu, gdy Jan Rokita wyrósł na jednego z czołowych polityków, każdy krakowski taksówkarz opowiada jej o willi, którą sobie właśnie Rokita postawił w luksusowej dzielnicy, nie szczędząc plastycznych opisów bogactwa i nawet podając w miarę dokładny adres. Fakt, że Rokita ani pod tym adresem, ani nigdzie indziej sobie willi nie postawił, nie ma, oczywiście, żadnego znaczenia. Wojciech Fortuna (młodszym Czytelnikom wyjaśnię – taki Adam Małysz z czasów głębokiego socu) wspominał kiedyś, że przez wiele miesięcy po zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie dowiadywał się o sobie rzeczy stawiających włosy na głowie, i zdarzyło się nawet, że kiedy akurat był u swego trenera, do tegoż trenera zadzwoniło jakieś towarzystwo z knajpy, informując go z wyraźną satysfakcją, że w tejże knajpie pijany w sztok Fortuna tarza się właśnie pod stołem.