Выбрать главу

Sto tysięcy! Może „marszałek” przesadził, może nas buja? Może. Ale skłonny jestem wierzyć, bo nieco wcześniej działacze SLD przyznali się, że około stu tysięcy członków ubyło z ich szeregów, nie tyle wskutek weryfikacji, co wskutek niezłożenia na nowo deklaracji członkowskich. W chwilach swej potęgi SLD twierdził, że skupia 150 tysięcy ludzi – wynika więc z tego, że wraz z załamaniem popularności partii dwie trzecie organizacyjnego pogłowia dały sobie z nią spokój.

Zapewne nie wszyscy poszli do Leppera. Skądś się przecież także musiały wziąć masy szturmujące drugą partię liderującą w sondażach, Platformę Obywatelską. Platformersi co prawda nie pochwalili się konkretnymi liczbami, ale i u nich, sadząc po informacjach prasowych, ruch musiał być zbliżony. Wielokrotnie większy niż w opisywanych przez Dorna pionierskich czasach PC.

Niestety, może od długoletniej dziennikarskiej orki scyniczniałem, co, jak się zdaje, jest w tym fachu chorobą zawodową – ale nie potrafię w sobie skrzesać radości, że oto tak wielu moich rodaków wreszcie poczuło potrzebę działalności publicznej, że chce się twórczo zaangażować w demokrację, w rozwój kraju, coś z siebie dać innym. Fakt, że nabór dotyczy tylko partii mających szansę na dorwanie się do koryta, a te, które od koryta odpadają, więdną, dowodzi jasno, że polactwo zapisuje się do partii po to, aby się załapać na dobrą fuchę. Przez piętnaście lat rządzący stale i stale zwiększali liczbę stołków obsadzanych z partyjnej nominacji. Zawłaszczali na ten cel coraz to nowe obszary – samorządy, instytucje komunalne, rady nadzorcze w kasach chorych, sądowych ławników i co tam jeszcze. W Warszawie, kiedy rządząca miastem UW z AWS została wskutek partyjnych rozłamów i zmiany sojuszy zastąpiona koalicją PO z SLD, wymieniono nawet dyrektorów miejskich basenów. Jeszcze parę kroków w tym kierunku, a partyjnej nominacji wymagać będzie nawet stanowisko babci klozetowej.

Aż fakt, że kto należy, ten może liczyć na stołek, został przez znaczną część społeczeństwa zaakceptowany. Może niechętnie, jak akceptowało się reguły rządzące krajem za komuny, na zasadzie trudno, tak jest i inaczej nie będzie, trzeba się przystosować, ale w każdym razie – został zaakceptowany. Partia polityczna to sitwa, której głównym zadaniem jest popieranie swoich ludzi w zajmowaniu stanowisk – od tych najważniejszych po najniższe. Jeśli jesteś wobec partii, a zwłaszcza jej kierownictwa, wierny i lojalny, to partia ci się odwdzięczy. Jak za dawnych, peerelowskich czasów. Tyle tylko, że wtedy partia była jedna, a teraz ma człowiek straszny stres, którą obstawić.

Rozdział V

Niewiele rzeczy charakteryzuje zbiorowość lepiej, niż to, jakich bohaterów czci. Dla polactwa, bez dwóch zdań, największym bohaterem przeszłości jest dzisiaj Edward Gierek. I nie powinno to zaskakiwać nikogo, kto rozumie, że trzonem dzisiejszej, zdegenerowanej polskości jest przedziwny amalgamat folwarcznego chamstwa z tym, co zdołało ono kiedyś podpatrzyć u panów – a najłatwiej było fornalom podpatrzyć i skopiować to, co najgorsze.

Otóż i bez Gierka mieliśmy już w naszej historii bohatera, do którego wstyd się przyznawać, a który otoczony został tak wielkim i spontanicznym kultem, że jego ślady przetrwały kilka wieków. Nie ma wprawdzie pomników, nie nadaje się jego imienia szkołom – ale to wszystko mało ważne, bo cześć, na jaką sobie u narodu zasłużył, uwieczniona została w materiale twardszym od spiżu. W języku.

Ów bohater to „król Sas”. Epoka „króla Sasa” pozostała w polszczyźnie przysłowiową krainą szczęścia i świętego spokoju. „Jak za króla Sasa” znaczy tyle co „jak w złotym wieku”. Kim był ów król, któremu wdzięczni potomni zbudowali w swej mowie – w pewnym momencie będącej jedynym, co im zostało – taką dziękczynną świątynię? Zwycięskim wodzem, jak Jan III, któremu za wojenne przewagi nad bisurmany dziękowało całe zachodnie chrześcijaństwo z Papieżem na czele? Wielkim budowniczym, jak Kazimierz, który odziedziczył państwo w stanie rozsypki, a uczynił je mocnym i zasobnym (ostatni nasz władca, zauważył satyryk, który zostawił Polskę w lepszym stanie niż ją zastał)? Może przynajmniej mecenasem kultury i sztuki, jak, średnio skądinąd udany, Stanisław August?

Nic z tych rzeczy. O Auguście III Sasie, bo o nim to mowa, historycy nie mają do powiedzenia absolutnie nic dobrego. Wybrany pod rosyjskimi bagnetami, większość czasu spędzał w ogóle poza Polską, polował, ucztował, a sprawami państwa nie zajmował się w najmniejszym stopniu, bo i zresztą był za głupi, by je ogarnąć. Za jego czasów państwo polskie zgniło, a społeczeństwo rozprzęgło się do cna – nie doszedł do skutku bodaj jeden Sejm, obce wojska łaziły po Rzeczypospolitej niczym po rozgrodzonym pastwisku, prowadząc rekwizycje i wybierając rekruta, król Prus bezkarnie zasypywał kraj fałszywą monetą, doprowadzając do ruiny gospodarkę, szczytów sięgnęła magnacka samowola, prawo przestało istnieć wobec przekupności sędziów i braku egzekucji, a ze świetnej niegdyś armii pozostało tyle akurat, co na oficjalne parady i pogrzeby. Powszechnie sprzedawano i kupowano wszystkie publiczne godności, urzędy, stopnie oficerskie, a czym nie kupczono, to puszczano w karty – władza nie istniała, panowało ostatnie bezhołowie i anarchia. Raj na ziemi! Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa, chwaliły te czasy następne pokolenia.

Oczywiście, za te radosne zapusty przyjść musiał w końcu rachunek. Zmówili się tyrani, żeby ukrzyżować wolność – czyli, mówiąc mniej poetycko, a bardziej w zgodzie z faktami, trzy ościenne mocarstwa po prostu zapukały w mapę i wygniła Polska wysypała się z niej jak próchno. Ale to już nie była wina króla Sasa. Broń Boże! On, chłopina, rządził jak się należy, za jego czasów to się żyło. Zło przyszło potem.

Gierek, miernota z partyjnego aparatu, zasłużył sobie na wdzięczną pamięć polactwa dokładnie w ten sam sposób. Odziedziczył peerel już w czasach, gdy permanentny kryzys socjalizmu i wyczerpanie przez ten system możliwości rozwoju stawało się oczywiste, ale naturalnie nie zdawał sobie z tego sprawy ani nie był w stanie wyobrazić sobie skutecznej rady. Gdyby miał niezbędną ku temu porcję wiedzy i rozumu, nie zaszedłby przecież w kompartii tak wysoko. Odziedziczył państwo po siermiężnym Gomułce, komuniście z pokolenia wojennego, o wyglądzie gnoma z normańskich sag, który „sporty” (najgorsze peerelowskie sierściuchy bez filtra – wyjaśnię młodym Czytelnikom) dla oszczędności dzielił żyletką na pół i palił je w fifce, narodowi fundował mikroskopijne mieszkanka ze ślepymi kuchniami i chciał go wyżywić domowymi kiszonkami, a gdy słyszał o marnowaniu cennych dewiz na import tak niepotrzebnych luksusów jak prawdziwa kawa, popadał w autentyczną wściekłość: ludziom pracy zbożówka w zupełności wystarcza!

Gierek, którego plusem było, że widział za młodu kawałek cywilizowanego świata – pracował jako górnik w Belgii – z punktu zyskał sobie miłość aparatu, pozwalając na używanie życia, o jakim za czasów ascetycznego piernika nie mógł ten aparat marzyć. A, jak już wspominaliśmy, dla fornala, którego marzenia tak prosto i celnie streścił Wyspiański („złota wór wysypie ludziskom przed ślipie, postawie se pański dwór”) partyjna kariera traciła połowę uroku, jeśli nie mógł zewnętrznymi oznakami zbytku udokumentować swej wyższości nad tymi, spomiędzy których ledwie parę lat wcześniej się był wyawansował. Za Gierka zaś mógł wreszcie zacząć korzystać z nagrabionego dobra i uprzywilejowanej pozycji, pobudować sobie „pańską” willę, oraz, rzecz też nie bez znaczenia, rozwieść się z roztytym, koszmarnie ubranym baleronem, w jaki zmieniła się towarzyszka żona zapoznana swego czasu na rozkułaczaniu czy innej zetempowskiej imprezie, i wziąć sobie młodą laskę; pruderyjny Gnom za takie braki w socjalistycznej moralności bezlitośnie wywalał z KC. Ale reformatorskie ambicje pierwszego sekretarza szły dalej. Nie tylko aparat, ale cały lud pracujący miast i wsi niech zazna trochę Zachodu. Zbudujemy drugą Polskę – że niby, nowoczesną i dostatnią – rzucił hasło pierwszy sekretarz i tak zaczęła się dekada względnego luksusu; względnego, bo będącego luksusem tylko w porównaniu z czasami Gnoma. Oczywiście, ten gierkowski dobrobyt, co wie każdy człowiek jako tako znający sprawy, a czego polactwo do dziś nie chce przyjąć do wiadomości, polegał był wyłącznie na przejadaniu kredytów.

Przy czym chodziło, to ważna sprawa, którą trzeba wyjaśnić, nie tylko o te sławne pożyczki zagraniczne, których Gierek nabrał i z których wiele spłacamy jeszcze dzisiaj (jakie owoce najbardziej lubi Gierek? Zielune pożyczki – jeszcze jeden dowcip zapamiętany z podsłuchiwania rozmów Taty). Owszem, stanowiły one jedną z ważnych przyczyn załamania się peerelowskiej gospodarki. Sowiet pozwolił na zaciągnie kredytów, uznając peerel za swego rodzaju poletko doświadczalne nowej polityki „odprężenia”. A Zachód udzielał ich chętnie, prawdopodobnie zdając sobie sprawę, że ekonomicznie na tym nie zarobi, ale politycznie tak. I faktycznie, uzależnienie się peerelu od zachodnich banków przyniosło istotne konsekwencje – aby uprościć sobie kontakty z Zachodem, gierkowszczyzna ratyfikowała międzynarodowe traktaty o prawach człowieka, na co potem, legitymizując swe prawo do istnienia, mogły powoływać się ruchy opozycyjne. Obawa przed utrudnieniami w wyciągnięciu z Zachodu kolejnej transzy kredytu kazała jej też wziąć na nieco krótszą smycz ubecję. Ludzi, którzy otwarcie ogłaszali antypeerelowskie materiały nękano aresztowaniami, niszczono materialnie zakazami pracy, nachodzono, demolowano im mieszkania i samochody, nasyłano zbirów i aktywistów z SZSP, od czasu do czasu bito – ale nie strzelano im już w potylice, z czego dzisiaj niektórzy usiłują zrobić jeszcze jeden liść w laurowym wieńcu dla Gierka. Bez tej wymuszonej kredytami względnej pobłażliwości dla opozycji strajki roku osiemdziesiątego wypaliłyby się tak, jak dziesięć lat wcześniej, i skończyły na jakichś guzik wartych „dodatkach drożyźnianych” i wciągnięciu paru utalentowanych przywódców w partyjno-związkowe tryby, które prędzej czy później pomiażdżyłyby ich jak Goździka, robotniczego lidera z października 1956.