We francuskiej książce o genetyce i chimerach pani profesor embriologii zastanawia się, kiedy w komórkę wchodzi przeznaczenie. Może przypadek to poezja konieczności?
Odpadam od komputera o ósmej. Trochę temperatury, mdłości.
Rozwalam się przed telewizorem. Szwedzka dyskusja. Pytanie i krótkie twierdzące „yyyff” na potwierdzenie. Szkoda wypluwanego ciepła, by wymówić,ja” (tak). Pytanie rozmówcy zasysa się akceptująco w „yyyff”, zaciąga nim, żeby się rozsmakować. Po polsku gołe „tak” jest niesympatyczne. Ozdabiane natychmiast gestem, dodatkiem „oczywiście, naturalnie”. Zgadzam się z tobą, dogadaliśmy się. Po szwedzku: masz rację, ale to ja ją wstydliwie przełykam. „Yyff”.
4 XII
Zanim usiadłam w dyby, pół godziny spokoju: śniadanie, Trójka, muzyka. Puściłam nowe CD – Odgłosy delfinów.
– Wrzaski z delfiniego podwórka – uważa Pietuszka.
Po chwili Pola, też w jakiś sposób delfinek – ssak i w wodzie – zaczęła pływać, panicznie nurkować.
Coraz gwałtowniej. Bała się wpłynięcia na swoje wody konkurencji? Wyłączyłam płytę. Nie wiem, co ona słyszy, czego nie lubi. Przez wody płodowe te piski mogły ją przestraszyć albo łaskotać. Co jest nagrane oprócz słyszalnych pogwizdywań? Załapały się ultradźwięki? Dentysta nie chciał używać przy mnie ultradźwiękowej maszyny – szkodliwej dla Maleństwa.
Pola po „terapeutycznym kontakcie z delfinami” nie dawała mi spokoju, bobrowała pod żebrami, waliła w pęcherz. Delikatnie, ale jak na nią był to defiladowy krok po moim żołądku. Delfinie matki sprowadzają na dno swoje niegrzeczne dziecko i tam je opieprzają najgorszymi ultradźwiękami. Wysłałam ultra – myśl – kochana, spoko, mamusia pracuje. Nie pomogło, do końca dnia miałam zesztywniały brzuch.
Straciłam kondycję. Już od tygodnia przerywam robotę i muszę się odkładać na łóżko. Odkładać na bok siebie samą: głowa pracuje, za to palce nie mają siły przebierać po klawiaturze.
W Polsce strajk pielęgniarek. Coś niby bunt kobiet albo niewolników. Ich miesięczna pensja to jeden nocny dyżur w Szwecji. Moja mama trzydzieści pięć lat w zawodzie, przełożona, dwa zawały i jałmużna emerytury. Czerwone, czarne poziome paski na pielęgniarskich czepkach tych głodujących dziewczyn pokazują poziom ich życia. Są pod kreską, pod powierzchnią. Z powołania.
Ogłoszenia matrymonialne w tutejszej gazecie. Panowie przystojni i dobrze sytuowani. Panie interesujące, zgrabne i wykształcone (zwłaszcza Rosjanki), oprócz jednej w średnim wieku, poszukującej łysego, energicznego grubasa. Sama o sobie: jestem niezbyt ładna, trochę prymitywna.
Zajrzałam w lustro, „nie przejrzałam się” – w łazience jest na to za małe – ale zajrzałam pooglądać brzuch. Zawstydziłam się: tu moja twarz, zwykła, a na dole, przecięta lustrem, druga wypukła połówka. Jakby dosztukowana z gazet o ciąży, zdjęć modelek i aktorek, pozujących nago z macierzyńskim brzuchem. Wypychałam się kiedyś poduszką – wyginałam do przodu, przymierzając urojoną ciążę – kto tego nie robi… Teraz najprawdziwsze zawstydzenie, że to ja, ten chudzielec, zamieniający się w matkę. Już nie wygłup, poważna, okrągła sprawa, tocząca się swoim rytmem, zostawiająca mnie za sobą. Bo tak to wygląda: z przodu brzuch, a ja za nim, spiesząca się, żeby nadążyć z uczuciami, z planami na życie.
5 XII
Żadnej pewności: z czego będę żyć, gdzie będziemy mieszkać. W zawieszeniu na sznurze telefonu. Nie możemy dojść ze sobą do ładu. Każde z nas w swoją stronę – ja do urojonej Polski, Piotr w beznadziejnej Szwecji.
– Tak, będę przychodzić na twój pogrzeb, kiedykolwiek zechcesz – złoszczę się na niego. – Zostanę tu patrzeć na twoje podsinione oczy po nocnych dyżurach.
Otumaniony zmęczeniem budzisz się po południu, w ciemnościach, i dogorywasz do wieczora, do pracy.
Powtarzamy te same argumenty, już nawet bez agresji, bo i bez nadziei. Godzimy się (ale nie ze sobą, z ciszą pomiędzy nami), starając się naśladować słowa i gesty sprzed kłótni. Trening normalności, bolesny jak po nastawieniu zwichniętej ręki.
Wygodna pozycja na dzisiaj: pochylone ramiona i skulone ze zmęczenia plecy. Ugięte nogi, nie naciągające mięśni brzucha. Wypięty tyłek dla łatwiejszego chodzenia w lekkim przysiadzie, pozwalającym przenosić ciężar do tyłu i na boki – po prostu małpia pra – matka Ewa.
A gdyby tak kupić mieszkanie w drewniaku, w Łodzi na Spornej? Bez kanalizacji, ogrzewania, ale z piecem na fajerki i studnią na podwórku… i wspomnieniami z dzieciństwa, bezpieczeństwem.
6 XII
Koniec z Miasteczkiem. Telewizja oceniła je jako „za bliskie życia, za prawdziwe. Ma być eskapizm”. Filozoficznie eskapizm pobrzmiewa straszakiem nudy, urojką. W teleżargonie jest komplementem: eskapizm to soap opera, brazylijski serial, no cymes i marzenie współczesnej medialnej bogini Oglądalności. Mimo wszystko dobry moment na koniec. Nie musimy nikogo zabijać (Gwiazda), rozstajemy się z ekipą bez grzechów śmiertelnych. Melancholia pożegnania i… propozycja dla Piotra: czy nie przyjąłby pracy redaktora (producenta) od scenariuszy. Godziwa pensja, od zaraz… jeśli chcemy od maja, poczekają. Trzymam Pietuszkę za rękę. Zastanawia się. Wyszarpuję mu chyba odpowiedź, ciągnąc za rękaw. Waha się, w końcu mówi: „Tak”.
Wracamy!!! Marzenia się nie spełniają, ale odwzajemniają!
Pietuszka w szoku. Umówił się na rozmowy, podpisanie kontraktu z Produkcją. Nie mamy mieszkania, Pola w połowie kwietnia, wariactwo. Zostawiamy tutaj wygodny kąt, las, darmową i dobrą opiekę lekarską. Nieodpowiedzialność. Poradzimy sobie z naszą nieodpowiedzialnością (poradzę ja, Pietuszka zaczyna już się bać, wycofywać – może później, może – morze, oddalające nas od Polski).
Paszport dla Poli. Ile trzeba czekać?
– Nie ma paszportu dla dwutygodniowych bebisów – upiera się Piotr. – Wszystkie wyglądają wtedy tak samo. Proszę bardzo, mogę zrobić jej zdjęcie już dzisiaj: duży, pomarszczony pomidor. Wystarczy dokleić niebieskie oczka i położyć na poduszce.
Na pewno są paszporty, inaczej dałoby się wywozić hurtem cudze dzieci.
Wieczorem dzwoni Marysia z Londynu. Była tydzień w Stanach, sama, bez dzieci, męża – jak za panieńskich czasów. Słuchając jej, Pietuszka podejrzewa dużo, dużo trawy. Marynia nie jest na trawie, jest na – ćpana naturalną radością życia.
– Problemy? Mdłości? – Marynia ma receptę na każdą dolegliwość. – Zjeść kawałek chleba. Skurcze? – Podkłada się pod nogi szare mydło.
– Marynia, co ty wymyślasz?
– Tak mówiły mi położne we Francji, w szpitalu katolickim. Na skurcze w nogach najlepsze jest savon de Marseille, zwykłe szare mydło.
– Żeby nogi były wyżej? – podejrzewam zakonnice o głoszenie przesądów takich, jak kuszenie przez diabła albo cudowne działanie najtańszego mydełka. Wybielić Czarnego szarym mydłem, amen.
Pokarało mnie nocą. Wgryzł się mi w łydkę pies. Zawyłam. Piotr, wyrwany ze snu, złapał mnie za głowę, wyszarpując ją z koszmaru.
– Nie! Moja lewa noga! – wrzasnęłam.
Tym samym chwytem złapał za łydkę i rozmasował. Nigdy nie miałam skurczu, sądziłam, że to zwykłe zesztywnienie rąk czy nogi, demonizowane przez nieudolnych pływaków. Są demony, są piekielne skurcze i starofrancuskie egzorcyzmy szarym mydłem.
7 XII
Noga obolała. Stąpam ostrożnie w obawie, że dorwie ją ten nocny pitbull. Połykam witaminy, szykuję sobie fasolkę – niech zatka brak witaminy B i magnezu, wywijający kończyny w śmiertelnych drgawkach. Bardziej od powłóczącej nogi boli głowa. Czy jest możliwy taki przypadek, żebym po rozmowie z Marysią dostała skurczu? Byłaby to przypowieść o niedowiarstwie? Świat jest psychiczny, skinnerowski też. We łbie czarna, obolała skrzynka domysłów.