Выбрать главу

Opowiada swoje życie: zagryzły go ludzkie zwierzęta.

Zaśnieżona Łódź. „Uć”, jak zaczynają już mówić przez dworcowe megafony i w łódzkim radiu. Za kilkanaście lat będzie pociąg do Oci. O ile nie zostanie stara pisownia „Udź”, a stąd komplikacje ortograficzne, przy których będą się upierać profesorowie, dbający o czystość języka.

17 XI

Betonowe dziesięciopiętrowce. Nad nami, na ósmym piętrze, sąsiadka hoduje w łazience kury. Na balkonie podlewa plastikowe kwiatki nawozem.

U nas w łazience zwisa ze sznurów ministrancka komża Siostrzeńca. Białe ubranko niewyrośniętego księdza. Lniany pancerzyk ni to owada, ni to anioła. Obok suszą się moje koronkowe majtki. Przy śnieżnobiałej komży każda dziurka ich koronki jest haftowana perwersją.

Siostrzeniec uparł się służyć do rorrratek (zabiegi logopedy nie do końca wyprostowały mu francuskie rrr w słowiańską kluchę). Rodzina broni się przed jego pobożnością, stawiającą dom na nogi o wpół do szóstej rano. Prosimy, przekupujemy. Nieskalana duszyczka trwa przy swoim:

– Ja cichutko się ubiorę na korytarzu, w zsypie – chowa ubranie do torebki i składa w kostkę komżę.

Zabieramy mu budziki. Maltretujemy do północy zabawkami, telewizją. Mały zasypia. W niewyłączonym telewizorze program Święty Ojciec Pio. Gapimy się z przejęciem na stygmaty. Słuchamy o pobożności kilkuletniego świętego.

– Pozwólmy mu na te roratki – pierwsza pęka Siostra.

– Może dręczymy świętego? – podejrzewa Tata. O wpół do szóstej budzimy Siostrzeńca. Zdziwiony, jeszcze przez sen dziękuje. Idę razem z nim do kościoła. Pytam, po co się torturuje wczesnym wstawaniem. Do szkoły z reguły zasypia.

– Lubię służyć do mszy – odpowiada szczerze.

Przy ołtarzu w karmazynowej pelerynce porusza się z gracją kardynała. Służy Bogu, ale przede wszystkim Bogu Ojcu, którego zabrakło po rozwodzie w jego domu.

18 XII

Beata wychodzi po mnie na Centralny. Kupuję gazety z ogłoszeniami. Nieruchomości. Setki chałup. Nie wiem, gdzie jest Brwinów, czy trzydzieści baniek za metr to dużo. Mam się po prostu w tym zorientować przed naszym styczniowym przyjazdem z Piotrem w poszukiwaniu mieszkania. Jeżeli nic nie znajdziemy, w ostateczności wynajmowanie – prowizorka i wścibscy gospodarze.

Beata na komputerze projektuje dla „Elle” karty tarota. Nie są kopią marsylskiego, ale przyzwoite. Plastycznie cacy, graficznie oszczędne.

Nasza przyjaźń zaczęła się chyba w Paryżu od tarocianego bzika. Porozumiewamy się niezrozumiałym dla „niewtajemniczonych” tarotowym slangiem. Przypisujemy znajomym odpowiednie karty. Beata jest tradycjonalistką, została przy rzeczownikach: Dużych Arkanach. Nie ufa gadatliwości czasownikowych Małych Arkanów.

– Pomyślałaś dziesięć lat temu we Francji, że będę rysować tarota dla „Elle”?

– Wszystko do tego prowadziło – śmieję się. – Twoje krakowskie sztuki piękne, nasze spotkanie wtedy na Plantach, później Paryż i wspólny powrót do Polski.

– Skoro tak… – Beata kombinuje przy komputerze, zajmującym trzy kondygnacje biurka. – Zostawimy sobie pamiątkę. Piotr jest eremitą, podpiszemy but dziewiątej karty. Ty… wiadomo, pasuje? – pokazuje napis „Manuela” na mojej karcie. – A Pola… długowłosa blondynka ze „Świata”, najlepsza karta, prezent od chrzestnej.

– Kiedy to wydrukują?

– Mniej więcej na urodziny Poli. Mój pierwszy tarot – chwali się Beata.

– Moje pierwsze dziecko.

19 XII

Z wydawnictwa dzwonię do Flammariona wypytać o prawa autorskie, czy oddadzą. My zdies’ emigranty i Tarota… chcą kupić Rosjanie, Finowie latem chcieliby wydać Kabaret. Nie pamiętam mojej umowy z Francuzami. Wyrzuciłam ją przy którejś przeprowadzce. We Flammarionie nowy agent. Wie, pamięta, pas de probleme. Biadoli, że okładka do francuskiego wydania Tarota… była beznadziejna.

– Powinna być bardziej w stylu Sex and the City. Ktoś się wziął do tego bez głowy – narzeka.

Salonowa rozmowa o filmach, literaturze. Zapomniałam, że przy biznesie można też o sztuce.

Podpisuję umowę na Polkę. Sprzedaję książkę i dziecko, od pierwszej litery, zarodka. Co ona kiedyś pomyśli, czytając te prenatalne wspomnienia? Targuję się o procent. Srebniki zzieleniały, są przeliczalne na dolary. Wydawczyni dziwnie zgodliwa. Po wyjściu sprawdzam procent za ostatnią książkę – taki sam jak za Polkę, a mi się wydawało, że zażądałam olbrzymiej sumy. Ciąża? Konsekwentny kretynizm nieczytania umów i kontraktów?

– Wiecie, kto powinien być patronem wydawców?

– Nie… – ostrożne, podejrzliwe „nie” wydawczyni, słusznie podejrzewającej złośliwość.

– Judasz, on wydał najlepiej.

Obydwie wiemy, o co chodzi, zwyczajny układ. Słynny przedwojenny wydawca Bronisław Natanson, stawiający sobie za punkt honoru godziwe opłacanie pisarzy, skończył w zakładzie dla obłąkanych.

Odwiedzam Jagę w jej salonie fryzjerskim na Burakowskiej. Wycięty z brzydoty Warszawy dziewiętnastowieczny zakątek. Ceglaną fabrykę – pałacyk obsiadły trendowe studia fotograficzne, modowe. Antosia – córeczka Jagi, w koszyczku na recepcji pod opieką położnej, taty, recepcjonistki. Jaga spokojnie zajmuje się klientkami. Zaglądam do koszyczka i… w ryk. Nie Antosia, aleja chlipię, nie mogąc się uspokoić. Nie było jej, schowana parę miesięcy temu w Jadze, jest. Po prostu cud bycia z łapkami, palcami. Odbiło mi. Gdybym tak szlochała nad Księgą Gamma Arystotelesa, opisującą byt… Nie da się wzruszyć nad formą wypatroszoną z materii. A tu forma przylega ściśle do różowiutkiej materii, pieluszki do dupki.

Wydzwaniam po ogłoszeniach. Pytam o prawdziwą cenę mieszkania. Jest zazwyczaj dwa razy wyższa od podanej w gazecie: dochodzi garaż (trzydzieści tysięcy), grunt i tak dalej… Stać nas będzie na dziuplę z obowiązkowym garażem.

Beata najadła się w kinie popcornu i umiera. Tłumaczę jej, od czego:

– Tłuszcz zostaje na wątrobie.

– Wątroba jest po prawej, mnie tłucze pod żebrami!

Przypadkiem trafiam w kolorowym piśmie na reportaż z awangardowej wystawy o trupach. Pokazuję Beacie rozległość krwistej wątroby.

– Zgadza się, dokładnie tutaj – porównuje obolałe miejsce z fotografią.

– Żebym ja tobie, zawodowej rzeźbiarce, pokazywała wątrobę, i to z czego… – patrzę na okładkę – z „Vanity Fair”.

– Rzeźbiarce primo voto, teraz stylistce. „Vanity Fair”, wszystko się zgadza.

20 XII

W gdańskiej „Wyborczej” dali zdjęcie z sopockiego spotkania autorskiego, bez pytania o zgodę, po wyproszeniu z sali fotografów. Twarz zasłonięta włosami, odwrócona bokiem. Podpis: „Mój wizerunek należy do mnie – mówiła Gretkowska podczas spotkania, nie zgadzając się na zdjęcie”. To się nazywa dziennikarstwo, co jest więc prasą brukową?

Spotkanie w prywatnej szkole dziennikarskiej. Przede mną byli z wykładem Piskorski i Głowacki. Nie mam pomysłu na wykład. Nie mam też zamiaru wymądrzać się na fascynująco nudny temat. Wolę pytania.

– Bardzo się cieszę z pani przyjazdu. Przyda się im odrobina pikanterii – rektor podejmuje mnie herbatą. – Proszę trochę ich zgorszyć. – Namawia mnie na deprawację dzieci?

– Nie jestem zawodowym pornografem… piszę także o innych rzeczach. Pańscy studenci… czemu wybrali tę szkołę?

– Pochodzą z dość zamożnych rodzin, studia kosztują. Po trzecim roku i licencjacie mogą przejść na normalne studia uniwersyteckie. Musieliśmy zmienić program, wprowadzić więcej historii, kultury ogólnej… mało który student wiedział, kim był Piłsudski.