Выбрать главу

Pietuszka dostał z nerwów czerwonych plam na twarzy. Zmienia pracę, mieszkanie. Po dwudziestu latach pewności, że zostanie w Szwecji, spokojnie doczekawszy starości. Mam wyrzuty sumienia. Sama nie wiem, czy dobrze robimy. Jedna część mnie jest pewna, druga z wątpliwości. Jeszcze możemy się wycofać…

W gabinecie Producentki Piotr podpisuje cyrograf: warunki, pensja… tytuł „producenta scenariuszy”. Nienormowany czas pracy, szkolenie w Stanach. Wracamy do Holidaya i rzucamy się spać.

16 I

Przespałam się z producentem. Samochód pożyczony od Beaty waruje pod hotelem. Po prostu „wielki świat”.

Przy śniadaniu bierzemy gazetę, przeglądamy ogłoszenia. „Mieszkanie cudo. Kabaty”.

Umawiamy się z agentką. Kabaty są przy lesie i metrze, idealnie. Na czym polega „cudo”? Nie możemy się doczekać, wyjeżdżamy godzinę wcześniej rozejrzeć się na południe od Warszawy. Było jeszcze jedno ogłoszenie z obrazkiem: mieszkania budowane przez Kanadyjczyków w K., niedaleko Konstancina. Gdzieś na okrętkę dojeżdżamy do K. Na pewno nie kupimy, rozglądamy się, co i jak.

Strzeżone osiedle, dwupiętrowe domki, widać las. Wchodzimy do „mieszkań modelowych”. Szczypię Pietuszkę.

– To. Nic innego.

– Bez pośpiechu – zagląda do łazienki i jęczy z podziwu.

Urządzona kuchnia, lodówka, piec, zmywarka, szafy. Stać nas na dwójkę. Za ciasna: salon połączony z kuchnią i sypialnią. Dla nas dwojga w porządku. Z dzieckiem nie da się pisać w jednym wspólnym pokoju.

– Pietuszka, ty chcesz oglądać telewizję, pisać, Pola spać, ja też pracować. Zbzikujemy.

– Na trójkę musielibyśmy wziąć kredyt.

– W życiu nie brałam kredytu… nie.

Jedziemy zobaczyć kabackie cudo. Wydaje mi się, że jestem we śnie architekta psychopaty. Podwórka bez roślin, okno w okno, z laskiem na horyzoncie. To kosztuje tysiąc dolców metr? Pokolenie wychowane w obrzydliwych blokach przenosi się do równie ohydnych z cegły i potwornie drogich? Do głowy mi nie przyszło, że w prywatnej Polsce dręczy się ludzi za ich własne pieniądze.

„Mieszkanie cudo” (ogłoszone tłustym drukiem) jest trójkątną, ciemną kiszką. Cudowność polega na tej nieustawnej trójkątności.

W kwadrans jesteśmy z powrotem w K. Nic lepszego nie znajdziemy. Nie musimy się wzajemnie przekonywać. Siedem wspólnych lat ugniotło nam podobne gusty: podłoga z kanadyjskiej dębowej klepki do wymiany, kafelki w łazience OK. Kupujemy trójkę. W biurze sprzedaży pełny New Age. Dwie sekretarki palą kadzidełka, czytają o samodoskonaleniu umysłu i myślowym pozbywaniu się zmarszczek. Rozumieją nasze fengszujowate wahania co do kierunku drzwi.

Kierownik budowy oprowadza po kończonych mieszkaniach. Pietuszka chce z widokiem na las.

– Będzie widać las, tyle że bez słońca. Okna od północy – narzekam.

Znajdujemy wolną chatę od południa i południowego zachodu. Dostajemy od dyrektora teczkę papierów, podpisujemy. Klamka zapadła, chociaż jeszcze jej nie ma.

Przenosimy się do Beaty. Rozkładamy bagaże i nie odzywamy się, przestraszeni tym, co zrobiliśmy przed południem. Normalni ludzie kupują pierwsze zobaczone mieszkanie? W godzinę? Ma same zalety… blisko trzypasmówki, dojazd do pracy Piotra, wiejska cisza…

– Zauważyłaś… jest niemal identyczne z naszym szwedzkim… widok na plac zabaw i wille.

– A widziałeś nazwę ulicy? Wjeżdża się w Słoneczną i skręca do nas w Polarną, coś z tej podbiegunowej Szwecji przywlekliśmy…

– Numer dobry? Siedemnaście…

– Dobry – to „Gwiazdy” – zapewniam.

– Kredyt… jeśli się uda, spłacimy w rok. – Jeśli… Pietuszka… nie śmiej się… pamiętasz w kuchni tę kolumnę, no, szafę w niej? – Aha…

– Ja ją widziałam… próbowałam wyobrazić sobie nasze mieszkanie i dokładnie widziałam taką otwartą kuchnię z salonem i białą ścianką – kolumną.

– No, to nie ma nad czym się zastanawiać. Tak miało być. Nie boisz się?

– Strasznie: dorosłe życie – dziecko, mieszkanie, kredyt… tak się zaczyna po dwudziestce…

– Chyba że po drodze było kilka falstartów…

16 I

Przy załatwianiu dokumentów, banków Pola siedzi cichutko jak trusia. Kiedy rozwalam się na kanapie w wydawnictwie, ona też rozpycha się we mnie wygodnie. Chyba z nóżką na nóżkę, kopiąc stopą w mój żołądek, czeka na herbatę i ciasteczko.

Podpisujemy umowę na książkowe wydanie Miasteczka. Dwa tysiące stron scenariusza, pięćdziesiąt osiem odcinków. Współczesna obyczajowa powieść, pod warunkiem że dobrze napisana. Wystarczy usiąść przed wideo i poprawną polszczyzną posklejać sceny z gotowymi dialogami. Problem ze znalezieniem odpowiedniego autora. My tego nie napiszemy, nie nasza bajka.

W banku wypełnianie papierków, przesłuchania prowadzące do kredytu i absurdu:

– Panieńskie imię matki?

– Nie znam…

– Przepraszam… nazwisko, to się zmienia. Przelew z konta na konto: „Po przewalutowaniu” – także na nową polszczyznę. Przyzwyczajam się do bankowego żargonu. Przywykłam do telewizyjnego, gdzie „inkubacja formatu” oznacza czas, w jakim serial, skopiowany z zachodnich wzorów, przyjmie się wśród polskiej publiczności.

Zatykamy w mieszkaniu Beaty niedomykające się okno. Ma z pięćdziesiąt lat, stary Muranów. Widok na chińską ambasadę.

– Obojętne, co wybierze Polinka, to na pewno się jej przyda…

– Co? – Pietuszka walczy ze stalinowskim piecykiem gazowym w łazience.

– Chiński. To jeszcze jeden powód, dla którego chciałam przyjechać do Polski. Tutaj bez problemu wynajmiemy chińską niańkę… a u nas na szwedzkiej wsi…

– Skatujesz dziecko…

– Już wszystko obmyśliłam. Nauczy się bez wysiłku, w dzieciństwie język sam wchodzi do głowy, z akcentem. Angielski, francuski, co za problem – wyjedzie na wakacje, w szkole, przedszkolu. Chiński się jej przyda, obojętne, czy będzie humanistką, czy biznesmenem, a jak Nikim, to dla własnej taoistycznej przyjemności.

Kładziemy się, wykończeni bieganiną. Nowość: brzuch zasłania mi telewizor, muszę się oprzeć o poduszki. Pietuszka zaciąga szczelnie kotary, odgradza się od Warszawy.

– Wiesz, tu wszystko takie… skrzywdzone – mówi już prawie przez sen. – Koślawe. Obtłuczone klatki schodowe, rozwalone windy, brudne ulice. Ludzie też… skrzywdzeni przez los.

– Kredyt, okropne mieć długi.

– Bo nas nie stać na normalność. W Polsce kosztuje nie luksus, ale normalność: ładne mieszkanie w bezpiecznym miejscu, prywatna szkoła dla dziecka, gdzie uczą i nie biją. Widać tu normalność jest luksu: sem. Śpij.

Budzę się o szóstej.

– Co, kredytujesz? – zagaduje też już chyba wyspany Pietuszka.

– Nie myślę o pieniądzach… nie mogę spać.

– Nie codziennie kupuje się mieszkanie.

– Dzisiaj zamawiamy podłogi, kafelki. Tak pomyślałam, że kiedy kończy się słowo, zaczyna się jego sens, wittgensteinowskie, co?

– Nie cierpię Wittgensteina. Dzieńdobro – dobra – noc. Wstajesz?

– Idę na siódmą do Jacka, tutaj na Nowym Mieście, do Dominikanów.

Lubię ten kościół. Białe ściany są śnieżnymi szatami apostołów, słuchających mszy. W gotyckich załamaniach ich fałd jest cisza na modlitwę.

18 I

Dziennikarka podniecona moim stanem odmiennym. Wydaje się, że kompletnie odmiennym od tego, co się może przydarzyć kobiecie.

– Wydawca powiedział o pani ciąży.

– Taak?

– Udzieliłaby pani wywiadu?

– O czym?

– No, jak to o czym… taka niezależna, skandalizująca… i dziecko… to przełom w życiu.

– Co to ma do niezależności? A w ogóle dlaczego pani mówi takim tonem, jakbym była pierwszym facetem, który zaszedł w ciążę? – odkładam słuchawkę.