– A nie można wezwać? Co miesiąc jest u was karetka.
– Wiesz, nie pomyślałam…
– Ty rzeczywiście jesteś chora. Wracaj jak najszybciej, w Polsce nie da się żyć, tam się umiera.
– (Zatyka mnie z kataru i złości).
Kolacje wigilijne u nas mają nastrój Ostatniej Wieczerzy. Może widzimy się ostatni raz? W przyszłym roku dodatkowe puste nakrycie… nie dla wędrowca, który przyszedł, ale dla tego, który odejdzie.
Nocą, podrzucana kaszlem na skrzypiącym polowym łóżeczku, tęsknię za Pietuszką – moim „środowiskiem naturalnym”. Do ciszy naszego domu. Cisza jest chyba największym meblem, przy niej nie ma miejsca na ludzi.
Martwię się Mamą. Po dwóch zawałach i teraz Świętach ledwo się rusza. Z trudem oddycha. Parę miesięcy temu groził jej trzeci zawał (zawsze grozi), więc wysłali ją do szpitala na by – passy. Przetkali żyły, stwierdzając totalną miażdżycę. Lekarz powiedział:
– Ma pani świeczkę u Pana Boga.
Mama po zabiegu, jeszcze z rurą w gardle, nie mogła zapytać, co za świeczka. Zrozumiała to po swojemu, że czas umierać. Popłakała się. Przyszedł do jej pokoju drugi lekarz i też coś o świeczce. Mama otarła łzy.
– Przez tyle lat praktyki widzę trzeci raz podobny przypadek. Pani nie płacze, pani Gretkowska, ma pani chyba wielkie zasługi w niebie. Nie trzeba by – passów, urósł pani drugi, zastępczy obieg krwionośny. To dzięki niemu pani serce żyje.
Po czterdziestu latach małżeństwa Rodzicom wspólny obieg miłosny przerósł chyba we wspólny obieg sercowo – zdrowotny. Są najszczęśliwsi, kiedy dostają razem skierowanie do szpitala. Nie muszą się rozstawać. Zabierają ze sobą szlafroki, papcie, książki i szachy. Po powrocie idą do miejskiej biblioteki i to zdrowsze wspina się na drugie piętro po nowy zapas książek. Bardziej chorowite czeka na dole i się dotlenia.
25 XII
Biorę się do Herberta. Odpadam. Nic mi się nie podoba: ani książka, ani świat. Rodzina obchodzi mnie z daleka.
– Jesteś upierdliwa – stawiają diagnozę. – To normalne w ciąży i w chorobie.
Nie jestem upierdliwie niezdecydowana, marudząca. Wiem dokładnie, czego chcę, i to jest męczące dla innych.
Od Labiryntu nad morzem chciałabym mniej podręcznikowej martwoty, belferskiego przypominania znanych faktów. Herbert to nie Calasso, chociaż w Polsce za takiego uchodził. Jest poetą, więc zostaje w pamięci tylko kilka metafor, tyle, ile po dobrym tomiku wierszy. O etruskich grobowcach: „Mężczyzna oparty na łokciu, z uniesioną głową, okryty draperią, która odsłania jego tors, jakby wieczność była długą, gorącą nocą letnią”. O dopłynięciu do wyspy, wyłaniającej się szczytem górskim spoza mgły: „Tak zaczęła się dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo”. I greckie domy latem: „…parujące bielą”.