Dzisiaj nadal od rana czterdzieści stopni w cieniu. W tym upale usycha wszelka ochota na zwiedzanie. Heroicznie krążymy godzinę po Atenach, poszukując Akropolu. Jest! Wchodzimy do knajpy pod tą najważniejszą (dla Pietuszki) skałą na świecie. Zastanawiamy się, jak ją zdobyć. Ociężali, przeżarci oliwą, której my, abstynenci, nie strawimy, nie zalewając się w trupa. Zupełnie trzeźwo walę głową o drzewo. Kapelusz z wielkim rondem zasłania mi słońce i widoczność. Piotr w rozterce: iść na wzgórze do Nike, zawiązującej sandał, czy zostać ze mną, rozcierającą sobie guza.
Wdrapujemy się razem na Akropol. Przy oblężonym przez turystów Partenonie planujemy ucieczkę: autostradą, przesmykiem korynckim na zielony Peloponez.
Zatrzymujemy się w Epidauros. Z najwyższych rzędów kamiennych ław, ustawionych półkolem wokół niewielkiej sceny, podziwiamy najstarszy teatr europejski. Zielono – niebieska mgiełka nad wzgórzami, sielanka, nieopodal jest przecież Arkadia. W dole amfiteatru pandemonium: na wyślizganą płytkę kamienną, wyznaczającą środek sceny, wpychają się turyści, by poczuć się aktorami i sprawdzić niesamowitą akustykę, powtarzającą szept donośnym głosem. Młody Francuz śpiewa o de Gaulle’u, rerając rrrr. Dostaje oklaski. Japończycy, ustawieni w kolejce, grzecznie krzyczą, kłaniają się i ustępują miejsca następnym. Amerykanka odprawia show: drze papier, zapala zapałkę. Echo jej przedstawienia słyszymy w ostatnim rzędzie. Zbiegam na dół, wrzasnę sobie po polsku.
Piotr, zachwycony akustyką amfiteatru, wiedział, co krzyknę, słyszał moje myśli. Sądzę, że przewidział to dzięki mej przekonywającej grze:
– Kocham Cię!!!
W Nafplion na południowym cyplu Peloponezu jesteśmy nocą. Wchodzimy do pierwszego hotelu i uciekamy – smród płynów odkażających, płytek PCV. Właściciel wybiega za nami na ulicę.
– Co się nie podoba?! – obok niego staje dwóch drabów z recepcji. – Klimatyzacja jest, wanna jest, czysto!
– Bardzo się podoba… – nie zdążymy uciec do samochodu. Gromadzą się gapie, teraz dla właściciela nasz powrót to kwestia prestiżu.
– Moja żona jest…
Pietuszka pewnie zacznie się zaraz usprawiedliwiać moimi ciążowymi humorami. Świństwo.
– Moja żona jest medium, widziała ducha i za nic tam nie wróci, proszę nas zrozumieć – wskazuje dyskretnie moją opętaną głowę. Blada, wytrzęsiona kilkuset kilometrami w upale, wyglądam na omdlewające medium.