Выбрать главу

Tłumek się rozstępuje, właściciel chowa do hotelu.

W przewodniku mamy jeszcze parę adresów. Sprawdzamy. Dziewiętnastowieczny, stylowy hotel – komplet. Do innego, Pałace, wjeżdżamy windą przez skały. Pietuszce przypominają się Działa Nawarony. Cena za spanie w tej fortecy absurdalna – tyle, co dwie noce w przyzwoitym hotelu. Zjeżdżamy windą do realności, na cichy placyk otoczony pensjonatami. Nieprzytomni ze zmęczenia wchodzimy do Dioskurów. W pokoju lepki kurz, telewizor bez wtyczki, łazienka zalewana dziwnym chlupotem z kibla – może wpływ księżyca na przypływy Morza Egejskiego, połączonego z miasteczkiem kanalizacją.

Budzę się chora. Nic mi nie jest, nie mam temperatury. Pochlipuję na łóżku.

– Przytulić, coś cię boli? – przejmuje się Piotr.

– Nie wiem. To nie ja. Jestem głodna, ale nie mam apetytu. Chciałabym wstać, a nie mam siły. Chyba przegięliśmy, upał, całodzienne jazdy. Potąd mam oliwy, oliwek, suvlaki, musaki i buzuki! Muszę odpocząć.

– Tutaj?

W dzień pokój wygląda jeszcze obskurniej niż nocą.

Zjedliśmy śniadanie w kawiarni. Zapominam, że przyjechaliśmy do Grecji, portowe Nafplion jest włoskie. Platany, białe pałacyki, obszerne place z powolnym rytmem dawnej stolicy. Nostalgiczna ruina przeszłości. Spacerujemy wzdłuż restauracyjnego wybrzeża. Pierwszy raz nad Morzem Egejskim, przy Zatoce Argolidzkiej; niedaleko Argos, Mykeny. Wdychamy zapach mitycznego morza, jest bezwietrznie, gorąco. Morski aromat, spod którego wyczuwam to, co się naprawdę kryje na przybrzeżnym, nieruchomym dnie, przykrytym szafirową wodą: gnicie glonów i zdechłych ryb. Dostaję kopa w nos, potem w żołądek. Moje ciało próbuje wyrzucić z siebie ten zapach zbuka, potrząsa mną i chlusta na chodnik pomarańczowym śniadaniem: sok, dżem. Rzygam na Morze Egejskie i kawiarenkę. Nie wymiotowałam chyba od czasów dzieciństwa. Dotąd ciążowe mdłości dzielnie zatrzymywałam zaciśniętymi zębami. Nie panuję nad sobą, coś miota ze mnie strumienie wydzielin. Piotr stara się mną manewrować, chcąc oszczędzić tego widoku turystom, jedzącym na tarasie śniadanie. Płaczę i rzygam, proszę, żeby odszedł, to wstrętne, upokarzające. Podtrzymuje mi głowę. Zachlapuję nam sandały i sikam. Jestem mokra od góry do dołu. Czyste, niesplamione fizjologią ja uciekło gdzieś na czubek głowy. Stamtąd ogląda skręcające się z obrzydzenia i wstydu ciało. Nie należące już tylko do mnie. Zasiedlone przez kogoś o innych zmysłach. Karzącego natychmiast za nieposłuszeństwo czy zwykłą pomyłkę. Sikam, rzygam i płaczę. Jestem w ciąży, dokładnie. Nie ona we mnie, aleja w niej. Poddana niezrozumiałym wymaganiom i karom.