Menonici przetrwali w Polsce do czterdziestego piątego, kiedy władza ludowa wysiedliła ich z holenderskich wiosek za… „niemieckie pochodzenie”. Zachowali staroniderlandzki język i zwyczaje podobne do zwyczajów amiszów. Żyją nadal w swoich staroświeckich enklawach w Ameryce Południowej. Menonickie wioski przypominają tam ruchome obrazy Breughla, zawieszone absurdalnie na amerykańskich płaskowyżach.
W Polsce zostały po nich puste skanseny koło Elbląga i Chełmna. Moja pomorska rodzina jada na pamiątkę pionierskich czasów „zupę przodków”, czyli holender – zupę z owoców dzikiego bzu. Menonici, Holandia, anioł, co z tym wspólnego ma moje dziecko?
Zaraz po urodzeniu uwędzimy mu duszę w katolickim kadzidle i damy na imię Pola albo po van Goghu – Teo. Masz do wyboru polonijne lub holenderskie imię, Maleństwo. Zdecyduj się i przyśnij jak człowiek, a nie bezpłciowy anioł.
Piotr wymarzył sobie dziewczynkę. Od kiedy się znamy, uważa, że będziemy mieli córeczkę. Narysował ją kilka lat temu ze skrzydełkami i podpisał: „Franciszka, pociecha rodziców”.
Kanapa ujarzmiona. To mieszczańskie bydlę zostało obwiązane warstwami prześcieradeł, zakryte derką i osiodłane poduszkami. Miewam urojki: kanapa – wielka samica martwej natury nie może mieć małych. Z zazdrości wierzga w kącie i popierduje trucizną.
Przed pracą Piotra idziemy na spacer. Powtarzam za nim:
– Hej!, Hej! – do mijanych sąsiadek.
Jednakowe: krótkie siwe włosy, dresy, spodnie. Odróżniam je tylko po psach, całe szczęście, różnych ras. Szwedki swoim wyglądem przypominają mi o moim kalectwie – problemie z zapamiętywaniem twarzy. Najpierw podejrzewałam u siebie skazę genetyczną. Taka wada zdarza się w kazirodczych rodzinach. Z rodziną w porządku, przypadłość wzięła się prawdopodobnie z inkubatora, gdzie jako wcześniak przeleżałam dwa pierwsze tygodnie życia. Zamknięta w akwarium, nie miałam okazji trenować tego kawałka mózgu, odpowiedzialnego za rejestr twarzy. Dwa zmarnowane tygodnie.
1 X
Ścienny kalendarz, kartki złuszczających się dni. Pierwszego października – imieniny Teresy. Mojej mamy chyba są trzeciego… ale łapię za telefon i życzę jej wszystkiego naj. Nie trafiłam – Teresy jest jednak trzeciego. Nie tak z moją głową albo z tym kalendarzem.
Od dzisiaj do dziesiątego wymyślamy z Pietuszką treatmenty Miasteczka. Jedenastego października siadam do dialogów i trzydziestego wysyłamy odcinki dla Produkcji. Mogę od razu wyrwać z kalendarza cały październik i wrzucić do kosza.
Odśpiewuję Kiedy ranne wstają zorze… i coś „haczy” mi rękę, kiedy się żegnam;
– W imię Ojca i Syna – z lewa na prawo – i Ducha Świętego – powtarzam, od lewej w prawo, z trudem przeciągając tą lewą, grzeszną, na prawą stronę, nawracając ją na dobry kierunek.
Po robocie (zarys dwóch odcinków) spacer do dębowej alei. Dlaczego dęby były święte? Uderzał w nie najczęściej piorun? W te nasze na szczęście nie, ale od dołu przyciągają latem poziomki i borowiki. Teraz zimno wygryzło w liściach dziury, prześwitują gałęzie. Dziwacznie poskręcane dębowe gałęzie z węzłami sęków. Rosną, omijając niewidzialne przeszkody. Obrastają powietrze, pełne sprzeczających się duchów, tutejszych trolli. Zmagają się z nimi w walce. Wyprostowane, gdy poddają się ich mocarnej sile. Zwycięsko pokrzywione, kiedy więżą ją w sobie, oplatając konarami.
O ósmej zmierzch. Jesienna ciemność, z chmur, z gęstej czerni polarnej nocy. Na północ stąd jest już tylko zimniej, karłowaciej i biegun.
„Zima” – poetyckie nazywanie powtarzającego się co roku zlodowacenia.
Pietuszka jedzie na dyżur, zostaję sama z mdłościami. Nie wiem, jak siedzieć, żeby było wygodnie. Nie mam siły czytać, zasnąć też nie. Chyba zaczynam być zła na swój brzuch. Nie powinnam, ale mam dość. „Cud życia” – owszem, ale będzie cudem, jeżeli przeżyję do porodu.
Dzwoni Pietuszka. Skarżę mu się na siebie, na Maleństwo.
– Co dzisiaj produkujemy? Ucho? Oko? – próbuje mnie zabawić.
– Może osobowość, i dlatego mdli.