Ogrzewam się ciepłem domowych kolorów. Oglądam nago w olbrzymim lustrze w przedpokoju. Moje ciało się zmienia. Moje? Nasze. Skóra brzucha napięta na żebrach niby plandeka osłaniającego Go namiotu.
Piotr na dyżurze. Dwunasta w nocy, tańczę (tańczymy), oglądając francuskie varietes. Miesiąc temu nie dotrwałabym do dziesiątej. Skończyły się męki tworzenia? Rośniemy, wypychając łapki i pięty na trzy czwarte i swingując?
Indiańskie lato Joe Dasseina, równie słynne, co kawałki Brela czy Piaf. Nie miałam pojęcia, że był antropologiem, specjalistą od Indian Hopi, z którymi przemieszkiwał lato, jesień…
22 X
Nienawidzę niedzieli. Ten poświęcony rosołkiem zaduch. Ludzie wyłażący na spacery ze swoją bezmyślnością. Usprawiedliwieni infantylnością bełkotu, podgrzanego rodzinnym ciepełkiem.
23 X
Na Węgrzech wydają w listopadzie Podręcznik do ludzi. Zaproszenie z tamtejszego Instytutu Polskiego i wydawnictwa.
– Byłoby łatwiej, gdyby kupiła pani bilet u siebie, w Sztokholmie – radzi urzędniczka.
Piotr się denerwuje:
– Zawracają ci głowę! Nie mogą sami tego załatwić?
– Tak się robi… Do Niemiec też kupowałam bilet… Masz numer SAS – u?
– Bronisz polskiej głupoty: niech ktoś kogoś. W Budapeszcie, do cholery, nie ma biur podróży, Internetu?!
Brniemy w to dalej, Pietuszka po trzech nieprzespanych nocach, ja rozdrażniona jego zmęczeniem. Po kwadransie zaczynamy się śmiać z własnych pretensji. Ocieram łzy rozbawienia. Nie przestają kapać, płaczę, głośno łapiąc powietrze. Szloch staje się krzykiem. Jakbym chciała coś wypluć, skrzep strachu. Nie potrafię przestać. Piotr mocno mną potrząsa. Jeszcze mogę wybełkotać:
– Nie wiem, co jest… nie wiem – po chwili nie mam już ust, twarzy. Wykrzywiają się sparaliżowane. Nikt nie może mi pomóc, czuję to ostatnim kawałkiem siebie nie opętanej strachem. Trzymam się coraz słabiej parapetu rozsądku.
Panika – zwierzęcy bóg bez maski. Moja wykremowana, umyta twarz, a spod niej przerażenie nie dające się naciągnąć na uśmiech i obłudę.
Piotr kołysze mnie w ramionach.
– Nie możesz być cienias, nie bój się.