Harówa do ósmej wieczorem z przerwą na spacer i obiad jedzony nad komputerem. O dziesiątej po kąpieli, pogaduszkach telefonicznych z Piotrem, wyciągam się skatowana w łóżku. Rozluźniam się i nagle w prawym boku… łup! Delikatne, ale inne od burczenia w żołądku. Niemożliwe, nasłuchuję. Ucho wewnętrzne wyciąga się aż do pępka. Czekam na echo tego pierwszego kopnięcia. Coś gulgocze. Zrywam się i dzwonię do Piotra.
– Słuchaj, kopnęło!
– Cudnie!
– Jezu, jakie to dziwne – śmieję się, bo co powiedzieć. Łaskotki z zaświatów. Zaśmiewamy się. Piotrowi zaczyna wtórować chór: – Hihihi, ha, ha, ha!
– To Waleria i taki schizofrenik. Kończmy, bo mi się cały oddział rozbuja od tej uciechy.
Pierwsze celne kopnięcie w oddział psychiatryczny. Nasza radość powtarzana szaleńczym śmiechem. Też jestem dzieckiem „psychiatrycznym”, czy to dziedziczne?
1 XI
Kwitną słoneczniki. Nie „czarne słoneczniki” z Przybyszewskiego. Najprawdziwsze w listopadzie. Żółte, z ustami pełnymi nasienia. Może dlatego ku oburzeniu krakowskich mieszczan przypinała je sobie do sukien i kapeluszy bezwstydna Dagny – nordycka żona demonicznego Stacha.
Pietuszka przynosi rano bułki z kardamonem i pachnie w domu Szwecją.
Myjąc zęby, próbuje opowiedzieć, co było na dyżurze:
– Histeryk, jak to histerycy, popełniał widowiskowe samobójstwo. Skrobaczką do sera podcinał sobie cierpliwie żyły, oczywiście bez skutku. Zaledwie peeling naskórka.
Stukam pierwsze strony scenariusza Dam Polskich. Wieczorem jedziemy na tutejszy cmentarzyk. Pobielony średniowieczny kościół z katafalkami szlachty, dzielnie grabiącej Polskę podczas Potopu. Zapalamy świeczki na wzgórzu usypanym z najświeższych prochów. W domu tańczymy do piosenek Nicka Cave’a, jak święto, to święto. Rock ma też swoich grabarzy.
Dziewięć miesięcy to według natury czas wystarczający, by przywyknąć: „Mam dziecko”. Na razie przyzwyczajam się nie tyle do Maleństwa, co do myśli o nim i obowiązków. Wyprowadzam na spacer (zdarza się, że na siłę, wolałabym poleżeć), karmię (pół litra mleka dziennie, witaminy), kładę wcześniej spać. O siódmej wieczorem ze zmęczenia dostaję gorączki.
2 XI
Jestem normalna – przytyłam wreszcie dwa kilo. Brzuch wystaje i unosi się przede mną wbrew prawom ciążenia, działającym jednak na pozostałe części ciała – ciężko schodzę do skrzynki na listy. Koperta ze szpitala wcześniej niż dwa tygodnie oznacza jedno… Łapię się poręczy, w głowie karuzela. Rozrywam list… Down, rozszczepienie kręgosłupa, brak mózgu… Nic z tych rzeczy, zawiadomienie o badaniu serca. Siadam na schodach, świat zazgrzytał i dopasował się znowu do siebie samego. Słońce ze wschodu na zachód, samochody szosą z południa do portu albo na północ do Sztokholmu.