Podobne rezultaty, lot poprzez kolory, przestrzenie, uzyskuje się przy głębokiej hipnozie, gdy nie wydaje się poleceń i pozwala mózgowi pracować na wolnych obrotach. Wyświetla wtedy własne halucynacje. W pewnym momencie na ekranie umysłu pojawiają się kreski, kraty, spirale. Te same wzory (także z jaskiń) i przeżycia, niezależnie od wieku badanych i kręgu kulturowego. Przypominam sobie LSD – owe podróże w kalejdoskopowych tunelach barw. Pierwsze doświadczenia z LSD przepaliły mi głowę. Już nigdy po zażyciu kwasu nie będę miała tej lekkości pierwszych przeżyć. Gdybym za pomocą kilku farb miała namalować, co wtedy widziałam – odlot w kolorach – wyglądałoby to mniej więcej na czarne albo czerwone kropki z naskalnych malowideł.
Kraty i kreski okazały się nie pułapkami na zwierzęta i pierwszymi cyframi, lecz symbolem wizji. Ludzie, przeszyci szamańskimi strzałami, doznają bolesnej mocy przejścia na drugą stronę rzeczywistości, prowadzeni przez zwierzęta, symbolizujące nadludzkie moce. Przekonuje mnie to tłumaczenie, tak jak święte obrazy, gdzie precyzyjnie wymalowani są święci, aniołowie wiodący w zaświaty, zaś zwykli śmiertelnicy boczkiem, niezauważalnie. Czy nadprzyrodzone siły, wyciągające człowieka z materialnego świata niby rzepkę z ziemi, nazwie się koniem, bawołem albo bawolim świętym Markiem… nie ma różnicy. Aureola lub dziób pierzastego przewodnika po zaświatach – to nieistotne szczegóły.
Mało sensowna jest stara podręcznikowa hipoteza, że ściany jaskiń, ich forma pobudzały do szukania znajomych kształtów zwierząt i malowanie ich mogło wywołać trans.
Pomyślałam o Poli, zamkniętej w przytulnej jaskini macicy, obmacującej ją łapkami. Pogrążona w prawiecznym śnie. Co pokazuje jej budujący się warstwa po warstwie mózg, o czym śni? O kreskach, świetlistych punktach? Mój mały człowieczek w transie tworzenia samego siebie.
16 XI
O siódmej rano ciemno. Siadam w kuchni, popijam herbatę i wsłuchuję się w dom. Przedmioty warują posłusznie: garnki na piecu, spocony czajnik. Za oknem szuranie dzieci, idących do szkoły – ciężkie tornistry, wyginające im do tyłu ręce – zwichnięte skrzydła.
Pietuszka przykłada ucho do mojego brzucha. Nie słychać Poli: ani bicia serduszka, ani porannego tupania. Za wcześnie.
Na zakupach zaglądamy do dziecięcego sklepu. Cudawianki: kołyski, łóżeczka, dziwne przyrządy do podskakiwania, nosidełka, odciągarka pokarmu. Chodzę z rozdziawioną gębą. Liczę: tysiąc, dwa tysiące koron. Oglądam pozytywki, zastanawiam się, czy już nie kupić i nie przystawiać do brzucha (Pola słyszy) przed snem. Może zapamięta i będzie przy tym łatwiej zasypiać? Pietuszka, widząc mój zachwyt wiklinowym łóżeczkiem na kółkach, radzi wybrać zwykłe, drewniane.