Nie ruszam się z miejsca. Trwam w banieczce pewności, oddzielającej od wątpiącego we mnie świata.
– Sprawdzę – leniwie wstaje i wkręca bilet w maszynkę. – A nie, powrotny też – ogłasza zdziwiona.
Otwierają się przede mną niebiosa, skrzydlaty anioł Malewi (My Levi?) przenosi mnie do czekającego Pietuszki.
25 XI
Obrzydzenie do siebie, do roboty. Czytam trzy dni, czekam na zmartwychwstanie rozsądku.
26 XI
Dzień, jakby słońcu nie chciało się otworzyć powieki, zaropiałej chmurami. O drugiej już zmierzch. Sarny od tej pogody głupieją, wyłażą pod domy. Pozwalają się podejść na pięć metrów, zanim z gracją wypną biały kuperek i spokojnie odejdą. Mają kolor igliwia. Nie przychodzą po jedzenie (nie ma przymrozków ani śniegu), więc po kiego? Popodglądać ludzi, co robią w dziwaczną zimę?
Do południa poprawiam Damy i wysyłam z naszej wiejskiej poczty (okienka w sklepie spożyczywczym), otwartej od piętnastej do osiemnastej. Wysłuchałam kilku bekających za mną drwali i zaklejam kopertę z dziewięćdziesięcioma trzema stronami. Przed domem w tył zwrot, coś jakby niewyłączone żelazko, swąd przeczucia: „Nie napisałam ulicy. Nie dojdzie na sam kod, miasto i firmę”. Dopisuję ulicę dwa razy, przed i po Warszawie, na wszelki wypadek. Jestem wolna! Do piątku. Pietuszka zjechał Damy. Trudno, nawet mnie to nie dotknęło. Odwaliłam kawał roboty, kilka dobrych filmowych scen. Nie wezmą, będę sprzedawać na kawałki powieściopisarzom albo dramaturgom, he, he.
Jaka przyjemność stać przy piecu i pichcić. Sos holenderski według przepisu: ubić żółtka. Macham trzepaczką i nic, może „ubić” znaczy „ukręcić”? Dawniej mówiło się „ukręcić kogel – mogel”, język się zmienia. Ktoś trafnie napisał w szwedzkiej gazecie: Język jest wirusem kosmosu”. Sos za rzadki (te ubite jaja).
Wpadamy na pomysł zakończenia Miasteczka: dziesięć ostatnich odcinków – rzeczywistość (romanse, kłótnie, intrygi z planu i produkcji) łączy się z fikcją fabuły i rzeczywistość załatwia fikcję, serial się kończy. Nie do wykonania: pokazanie telenoweli od kuchni to podeptanie telewizyjnej świętości, rozrzucenie figurek z szopki. Telenowela jest z założenia pastiszem. A pastisz pastiszu…
Jestem naraz w dwóch, trzech czasach: teraz, po urodzeniu Poli i kiedyś, kiedyś po wyprowadzce ze Szwecji. W międzyczasie jest też czas i krótsze terminy: oddać artykuł, dialogi, zadzwonić do domu. Nie kłócić się, nie rozdrapywać przyszłości, bo i tak nie wiadomo, co będzie. Tragikomiczne: rozpięcie na krzyżu czasoprzestrzeni. Piotr upiera się zostać w Szwecji.