Выбрать главу

– Jak u bliźniaczek, zanik nerwu wzrokowego w tych samych fragmentach.

– Czy to znaczy, że będziemy ślepe na prawe oko?

– Ależ skąd, jaskra jest chorobą obydwu gałek ocznych, zaatakuje i drugą. Ale są leki, profilaktyka. No, no – identyczny nerw wzrokowy, a pani jest młodsza od Siostry? Osiem lat? Niewiarygodne, identyczne – porównywał nasze wielkie od atropiny oczy, unieruchomione w szczypcach.

Półślepy miś był prezentem od cioci. Wypchany trocinami i nieszczęściem. Wystarczyło popatrzeć na jego bidną minę, przezroczyste oczko, błagające o litość.

Między mamą a ciocią był rok różnicy. Na zdjęciu sprzed wojny widać dwie równe wzrostem dziewczynki z kokardami na białych wiosach. Pyzata, uśmiechnięta (mama) i zalękniony chudzielec (ciocia). Psycholog, nawet nie jasnowidz, mógłby odczytać ich przyszłość – ze spojrzenia, z dziecięcych minek. Mama – zaradna optymistka, ciocia – lękowa uciekinierka przed życiem w alkohol, złe miłości. Siostry, jeszcze razem, na fotografii obcinającej je powyżej kolan, maszerowały na małych stopkach poza kadrem w przeciwne strony, chociaż we wspólnych butach. W przedwojennej, robotniczej Łodzi jedna para wyjściowych bucików dla rodzeństwa bywała luksusem. Siostry chodziły w nich na mszę do kościoła. Mama rano z dziadkiem, ciocia z babcią wieczorem. W kościele stała wielka palma. Ciocia, zniecierpliwiona łacińskim przynudzaniem, nasikała w donicę. Skandal. Zakazano jej wstępu do kościoła. Buty dostała mama, biegała w nich na msze. Ciocia w trepach chodziła na Piotrkowską.

Po wojnie obydwie zostały pielęgniarkami psychiatrycznymi. Mama śpiewała w kościelnym chórze, ciocia zapisała się do partii. Wierzyła w lepszą przyszłość i swoje medyczne umiejętności. Pomogła koleżance po wpadce. Nie udało się, zakażenie. Skandal i wstyd. Ciocię wysłano po sfuszerowanej skrobance za karę na Ziemie Odzyskane. Pracowała w szpitalu psychiatrycznym w Szczecinie. Wyszła tam za jednego z pacjentów. Wujek, chroniczny schizofrenik, powiesił się. Wyjechała jeszcze dalej, pod niemiecką granicę, do Gryfina.

Odwiedziliśmy ją w końcu lat siedemdziesiątych, po drodze na rodzinne wczasy zakładowe w Międzyzdrojach. Podmiejski autobus do szpitala okrążył gryfiński rynek, raz, drugi… przytuliłam misia, było gorzej niż na karuzeli. Kręciliśmy się coraz wolniej. Pijany kierowca, pijani pasażerowie. Nikt z zataczających się przechodniów nie zwracał uwagi na jeżdżący w kółko autobus. Nie wyróżniał się, nie próbował wyjechać z beznadziei pijanej prowincji. Przesiedliśmy się do taksówki. W szpitalu psychiatrycznym też pachniało wódą i do tego lizolem. Ciocia pracowała na oddziale dziecięcym. Bujała hamaczki, podtrzymujące opuchnięte wodogłowiem główki. Dzieciom ciekły strużki łez, jakby rozpulchniająca czaszkę woda wypływała dziurkami oczu.