— Thoffbluffngf!
— Co?
Brutha opuścił rękę.
— Powiedziałem, że to bluźnierstwo!
— Bluźnierstwo? Jak mogę bluźnić? Jestem bogiem!
— Nie wierzę ci!
— Nie? A chcesz jeszcze raz dostać piorunem?
— To nazywasz piorunem?
Brutha aż poczerwieniał na twarzy. Żółw ze smutkiem zwiesił głowę.
— Dobrze. Rzeczywiście. Zgadzam się, że nie był imponujący — przyznał. — Gdybym był w lepszej formie, zostałaby po tobie tylko para dymiących sandałów. — Wyglądał na załamanego. — Nie rozumiem… Coś takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. Zamierzałem stać się na tydzień ryczącym białym bykiem, a skończyłem na trzy lata jako żółw. Dlaczego? Nie wiem, a przecież powinienem wiedzieć wszystko. Przynajmniej według tych proroków, którzy twierdzą, że się ze mną spotkali. A wiesz, nikt mnie nawet nie słyszał. Próbowałem przemawiać do pasterzy i różnych takich, ale nie zwracali na mnie uwagi! Zaczynałem już podejrzewać, że jestem żółwiem, który śni, że jest bogiem. Tak źle ze mną było.
— Bo może jesteś — powiedział Brutha.
— Niech nogi ci spuchną jak pnie drzew! — burknął żółw.
— Ale… Ale… — jąkał się Brutha — Twierdzisz, że prorocy byli… byli tylko ludźmi, którzy zapisywali różne rzeczy!
— Bo przecież nimi byli!
— Tak, ale te rzeczy nie pochodziły od ciebie!
— Może niektóre — ustąpił żółw. — Ja… tak wiele zapomniałem przez ostatnie lata.
— Ale jeżeli przebywałeś tutaj jako żółw, to kto słuchał modlitw? Kto przyjmował ofiary? Kto osądzał zmarłych?
— Nie wiem. A kto to robił przedtem?
— Ty!
— Naprawdę?
Brutha zatkał sobie uszy palcami i rozpoczął trzecią strofę Patrzcie, jak niewierni pierzchają przed gniewem Oma.
Po kilku minutach żółw wysunął głowę ze skorupy.
— No więc — zaczął — zanim niewierni zostaną żywcem spaleni… czy najpierw im śpiewacie?
— Nie!
— Aha. Łaskawa śmierć. Mogę coś powiedzieć?
— Jeśli raz jeszcze spróbujesz narażać na szwank moją wiarę… Om umilkł. Przeszukał swą słabnącą pamięć. Drapnął łapką ziemię.
— Pamiętam… dzień… letni dzień… miałeś… trzynaście lat… Cichy głos recytował jednostajnie. Usta Bruthy uformowały rozszerzające się O.
— Skąd to wiesz? — spytał w końcu.
— Wierzysz, że Wielki Bóg Om obserwuje wszystko, co robisz, prawda?
— Jesteś żółwiem. Nie mogłeś…
— Kiedy mialeś prawie czternaście, a twoja babcia zbiła cię za kradzież śmietany ze spiżarni, czego w rzeczywistości nie uczyniłeś, zamknęła cię w twoim pokoju, a ty powiedziałeś: Chciałbym, żebyś…
Pojawi się znak, myślał Vorbis. Zawsze przychodzi znak dla człowieka, który na znaki uważa. A człowiek mądry stawia się na ścieżce Boga.
Szedł przez Cytadelę. Zawsze pamiętał, żeby codziennie przespacerować się przez niektóre z niższych poziomów, choć oczywiście zawsze o innej porze i inną trasą. O ile Vorbisowi cokolwiek sprawiało przyjemność, a w każdym razie taką, jaką mogła zrozumieć zwykła istota ludzka, to widok twarzy skromnych przedstawicieli kleru, którzy nagle stawali oko w podbródek z diakonem Vorbisem z Kwizycji. Zawsze następowało lekkie syknięcie, wskazujące na nieczyste sumienie. Vorbis lubił widzieć odpowiednio nieczyste sumienia. Do tego przecież służyły. Wina była smarem, dzięki któremu obracały się koła władzy.
Skręcił za róg i zobaczył wydrapany na ścianie nierówny owal z czterema prymitywnymi nogami i jeszcze prymitywniejszymi głową i ogonem. Uśmiechnął się. Ostatnio jakoś częściej je widywał. Niech jątrzy się herezja, niech wydobywa się na powierzchnię niczym ropiejący pęcherz. Vorbis wiedział, jak używać lancetu.
Ale sekunda czy dwie zadumy sprawiły, że minął odgałęzienie i zamiast skręcić, wyszedł na słońce.
Przez moment poczuł się zagubiony, mimo całej swej wiedzy o zakamarkach Cytadeli. Przed sobą widział jeden z wewnętrznych ogrodów. Wokół pięknej kępy dekoracyjnej kukurydzy klatchiańskiej wyciągały ku słońcu czerwone i białe kwiaty pnącza fasoli; między nimi na pylistej glebie dojrzewały powoli melony. Normalnie Vorbis zauważyłby to wszystko i z aprobatą pomyślał o rozsądnym wykorzystaniu miejsca. W normalnym przypadku nie spotkałby jednak pulchnego młodego nowicjusza, który przetaczał się po ziemi z palcami w uszach.
Vorbis przyjrzał mu się. A potem trącił sandałem.
— Co cię dręczy, synu?
Brutha otworzył oczy.
Niewielu członków wyższej hierarchii potrafiłby rozpoznać. Nawet cenobiarcha był tylko odległą plamą wśród tłumu. Ale ekskwizytora Vorbisa znali wszyscy. Było w nim coś, co odbijało się w sumieniu każdego już po kilku dniach od przybycia do Cytadeli. Boga należało się lękać dość odruchowo, z przyzwyczajenia — ale Vorbis budził grozę.
Brutha zemdlał.
— Bardzo dziwne — mruknął Vorbis.
Usłyszał jakiś syczący odgłos i spuścił wzrok.
Przy jego stopie stał nieduży żółw. Pod spojrzeniem ekskwizytora usiłował się cofnąć, ale przez cały czas patrzył na człowieka i syczał jak czajnik.
Vorbis podniósł zwierzę i zbadał uważnie, obracając w dłoniach. Potem rozejrzał się, znalazł między murami miejsce leżące w pełnym słońcu i odłożył gada na ziemię, na grzbiet. Po chwili zebrał jeszcze parę kamieni z grządek warzywnych i podparł nimi skorupę, żeby gwałtowne ruchy nie przewróciły żółwia z powrotem.
Ekskwizytor wierzył, że nie należy marnować żadnej okazji zdobycia wiedzy ezoterycznej. Zanotował więc w pamięci, by — jeśli praca pozwoli — wrócić tu za kilka godzin i sprawdzić, co się dzieje.
Potem skierował wzrok na Bruthę.
Istniało piekło dla bluźnierców. Istniało piekło dla kwestionujących legalną władzę. Istniało kilka piekieł dla kłamców. Istniało też prawdopodobnie piekło dla małych chłopców, którzy chcieli, żeby ich babcie umarły. Piekieł nie brakowało.
Definicja wieczności brzmiała: to obszar czasu stworzony przez Wielkiego Boga Oma, mający zagwarantować, że każdy otrzyma karę, na jaką zasłużył.
Omnianie mieli bardzo wiele piekieł. W tej chwili Brutha trafił do jednego z nich. Brat Nhumrod i brat Vorbis obserwowali, jak rzuca się i przewraca na pryczy niczym wyrzucony na brzeg wieloryb.
— To z powodu słońca — stwierdził Nhumrod, niemal spokojny po pierwszym szoku, gdy dowiedział się, że szuka go ekskwizytor. — Biedny chłopak cały dzień pracuje w ogrodzie. W końcu musiało się to zdarzyć.
— Próbowałeś go zbić? — spytał brat Vorbis.
— Przykro mi to mówić — westchnął Nhumrod — ale bicie młodego Bruthy przypomina chłostanie materaca. Mówi „aj”, ale tylko dlatego, podejrzewam, by wykazać dobre chęci. Ten chłopak jest pełen dobrych chęci. O nim właśnie ci opowiadałem, bracie.
— Nie wygląda na bardzo bystrego — zauważył Vorbis.
— Bo nie jest.
Vorbis z aprobatą pokiwał głową. Nadmierna inteligencja u nowicjusza to wątpliwe błogosławieństwo. Czasem można nią pokierować ku większej chwale Oma, ale często sprawia… no cóż, nie sprawia kłopotów, ponieważ Vorbis dokładnie wiedział, jak postępować z niewłaściwie wykorzystywaną inteligencją, ale zmusza do dodatkowej pracy.
— Mimo to wspominałeś, że nauczyciele bardzo go chwalą — przypomniał.