— Zapominasz o niektórych?
— Ehm… Są pewne rzeczy, których nie pamiętam. — Brutha słyszał o zapominaniu, chociaż trudno mu było sobie wyobrazić coś podobnego. Ale były takie okresy w jego życiu, zwłaszcza w pierwszych kilku latach życia, z których nie pozostało nic. Nie był to zanik pamięci, ale jakby wielkie, zamknięte pokoje w rezydencji jego wspomnień. Nie zapomniane, tak jak zamknięty pokój nie przestaje istnieć, ale… zablokowane.
— Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie, synu? — spytał Vorbis.
— Zapłonęło jasne światło, a potem ktoś mnie uderzył.
Trzej mężczyźni patrzyli na niego bez wyrazu. Potem zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami. Brutha, poprzez swe oszołomienie i lęk, słyszał urywki zdań.
— …mamy do stracenia?
— Głupota, w dodatku to pewnie demoniczne…
— Stawka jest wysoka…
— Jedna szansa, potem będą się nas spodziewać…
I tak dalej.
Rozejrzał się po pokoju.
Umeblowanie nie miało w Cytadeli najwyższych priorytetów. Półki, krzesła, stoły… Wśród nowicjuszy krążyły plotki, że kapłani ze szczytów hierarchii mają meble ze złota, ale tutaj nie zauważył ani jednego. Pokój urządzony był surowo — jak większość w kwaterach nowicjuszy, choć tutaj surowość wydawała się jakby bogatsza: nie wymuszona przez nędzę pustka, lecz nagość zaplanowana.
— Synu…
Brutha natychmiast się wyprostował.
Vorbis zerknął na sąsiadów. Krępy mężczyzna skinął głową. Grubas wzruszył ramionami.
— Brutho — rzekł Vorbis — wrócisz teraz do swojej sypialni. Zanim odejdziesz, ktoś ze służących da ci coś do jedzenia i picia. Jutro o świcie zameldujesz się pod Bramą Rogów, skąd wyruszysz ze mną do Efebu. Słyszałeś o poselstwie do Efebu?
Brutha pokręcił głową.
— Może nie było powodów, byś słyszał. Mamy omówić z tyranem kwestie polityczne. Rozumiesz? Brutha pokręcił głową.
— Dobrze — pochwalił go Vorbis. — Bardzo dobrze. Aha, jeszcze coś. Brutho…
— Tak, panie?
— Zapomnisz o tej rozmowie. Nigdy nie byłeś w tym pokoju. Nie widziałeś nas tutaj.
Brutha rozdziawił usta. To przecież nonsens. Nie można zapomnieć o czymś tak na życzenie. Niektóre rzeczy same się zapominały — rzeczy w tych zamkniętych pokojach — ale to z powodu jakiegoś mechanizmu, którego nie rozumiał. O co chodziło Vorbisowi?
— Tak, panie — rzekł.
Wydawało się to najprostszym rozwiązaniem.
Bóstwa nie mają się do kogo modlić. Wielki Bóg Om pędził w stronę najbliższego posągu. Wyciągnął szyję i przebierał krótkimi łapkami. Zbiegiem okoliczności posąg przedstawiał jego samego jako byka depczącego niewiernych, jednak nie dawało mu to wielkiej pociechy.
Było tylko kwestią czasu, kiedy orzeł przestanie krążyć i zanurkuje.
Om był żółwiem zaledwie trzy lata, ale wraz z postacią odziedziczył także cały pakiet instynktów. Wiele z nich dotyczyło absolutnego przerażenia przed jedynym dzikim stworzeniem, które odkryło, jak jeść żółwie.
Bóstwa nie mają do kogo się modlić.
Om naprawdę by wolał, żeby było inaczej.
Ale każdy kogoś potrzebuje.
— Brutha!
Brutha nie bardzo wiedział, jak powinna wyglądać jego najbliższa przyszłość. Diakon Vorbis najwyraźniej zwolnił go z wszelkich obowiązków nowicjusza, ale przecież i tak nie miał co robić przez resztę popołudnia.
Coś go ciągnęło do ogrodu. Fasola czekała na podwiązanie i Brutha cieszył się z tego. Z fasolą człowiek wiedział, na czym stoi.
Fasola nie nakazywała żadnych niemożliwych do wykonania czynności, takich jak zapominanie. Poza tym, jeśli Brutha miał wyjechać na dłużej, powinien też okopać melony i wyjaśnić wszystko Lu-Tze.
Lu-Tze był nieodłącznym elementem ogrodu.
Każda organizacja ma kogoś takiego. Kogoś, kto spaceruje z miotłą po pustych korytarzach albo wędruje między półkami w głębi magazynów (wtedy jest jedyną osobą, która wie, gdzie co leży), albo też ma jakieś niejasne, ale bliskie stosunki z kotłownią. Wszyscy wiedzą, kim jest ta osoba, i nikt nie pamięta czasów, kiedy jej nie było, ani nie ma pojęcia, gdzie się podziewa, kiedy jej nie ma… no, tam gdzie zwykle przebywa. Tylko od czasu do czasu ludzie bardziej spostrzegawczy od całej reszty, co pozornie wydaje się niezbyt trudne, przystają i zastanawiają się nad tym przez chwilę… a potem zajmują się czymś innym.
Dziwne, ale mimo swych powolnych wędrówek od ogrodu do ogrodu w całej Cytadeli Lu-Tze nigdy nie przejawiał zainteresowania samymi roślinami. Pracował przy glebie, nawozie, gnoju i kompoście, mule i piasku oraz metodach przemieszczania ich z miejsca na miejsce. Na ogół machał miotłą albo odwracał pryzmę, a gdy tylko ktoś rzucił gdzieś nasiona, natychmiast przestawał się nimi interesować.
Kiedy pojawił się Brutha, Lu-Tze grabił alejki. Grabienie alejek wychodziło mu znakomicie. Pozostawiał deseń muszli i łagodne, uspokajające fale. Brutha zawsze czuł się niepewnie, kiedy po nich chodził.
Rzadko odzywał się do Lu-Tze, ponieważ nie było istotne, co ktokolwiek do niego mówił. Starzec i tak tylko kiwał głową i uśmiechał się, pokazując jedyny ząb.
— Wyjeżdżam na jakiś czas — oznajmił Bruth głośno i wyraźnie. — Przypuszczam, że przyślą kogoś, kto zajmie się ogrodem, ale pewne rzeczy trzeba zrobić…
Kiwnięcie, uśmiech. Starzec cierpliwie szedł za chłopcem między grządkami i słuchał o fasoli i ziołach.
— Zrozumiałeś? — upewnił się Brutha po dziesięciu minutach wykładu.
Kiwnięcie, uśmiech. Kiwnięcie, uśmiech, skinienie ręki.
— Co?
Kiwnięcie, uśmiech, skinienie. Kiwnięcie, uśmiech… skinienie… uśmiech.
Lu-Tze przeszedł drobnym krokiem na koniec ogrodu, gdzie pod murem stały pryzmy kompostu, stosy donic i wszelkie inne ogrodowe kosmetyki. Brutha podejrzewał, że starzec tam sypia.
Kiwnięcie, uśmiech, skinienie.
W słońcu, obok pęku tyczek do fasoli, na drewnianych kozłach leżał blat. Rzucono na niego słomianą matę, a na niej stało pół tuzina stożkowatych kamieni, nie przekraczających stopy wysokości.
Wokół nich skonstruowano precyzyjny system patyczków. Cienkie skrawki drewna ocieniały kawałki kamieni, metalowe lusterka odbijały promienie słońca na inne kawałki, papierowe lejki ustawione pod dziwnymi kątami miały chyba kierować podmuchy wiatru w precyzyjnie dobrane punkty.
Brutha nigdy nie słyszał o sztuce bonsai ani o tym, jak można ją stosować do gór.
— Są… bardzo ładne — stwierdził niepewnie. Kiwnięcie, uśmiech, wybranie niewielkiego kamienia, uśmiech, podanie, prośba.
— Nie, naprawdę nie mogę wziąć…
Wręczenie, prośba. Szeroki uśmiech, kiwnięcie głowy.
Brutha wziął do ręki maleńką górę. Wyczuwał w niej dziwny, nierzeczywisty ciężar — dla jego dłoni ważyła może funt, ale w jego umyśle waga sięgała tysięcy bardzo, ale to bardzo małych ton.
— Tego… Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Kiwnięcie, uśmiech, grzeczne odepchnięcie.
— Jest bardzo… górska. Kiwnięcie, szeroki uśmiech.
— To przecież nie może być prawdziwy śnieg na szczycie, praw…
Brutha!
Potrząsnął głową. Ale głos dobiegał z jej wnętrza.
No nie, pomyślał żałośnie.
Wcisnął małą górę w dłonie Lu-Tze.
— Ale, no… przechowasz ją dla mnie, dobrze? Brutha!
Wszystko to było snem, prawda? Zanim stałem się ważny i rozmawiałem z diakonami. Nie, nie było! Ratuj!