Starzec odruchowo podniósł dłoń, by pobłogosławić Bruthę znakiem świętych rogów. Następnie dwóch przedstawicieli Boskiego Legionu uniosło nowicjusza — po drugiej próbie — za łokcie, szybko odsunęło z drogi procesji i cisnęło w tłum.
Brutha!
Brutha przeskoczył po bruku do posągu i zdyszany oparł się o niego.
— Pójdę do piekła! — wymamrotał. — Na całą wieczność!
Kogo to obchodzi? Wyjmij mnie stąd!
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy patrzyli na procesję, gdyż nawet oglądanie procesji było uczynkiem nabożnym. Brutha przyklęknął i zajrzał między spiżowe ornamenty u stóp posągu.
Jedno paciorkowate oko rzuciło mu gniewne spojrzenie.
— Jak się dostałeś pod spód?
— W pośpiechu — odparł żółw. — Mówię ci, kiedy wrócę do formy, nastąpi istotna rekonstrukcja orłów.
— A co ten orzeł chciał z tobą zrobić?
— Chciał mnie zanieść do gniazda i zaprosić na kolację — burknął żółw. — Jak ci się wydaje, czego mógł chcieć?
Zamilkł na krótką chwilę, w czasie której ocenił daremność stosowania sarkazmu w obecności Bruthy; to tak jakby obrzucać mury zamku bezami.
— Chciał mnie zjeść — wyjaśnił spokojnie.
— Przecież jesteś żółwiem!
— Jestem twoim Bogiem!
— Ale obecnie w postaci żółwia. Znaczy, ze skorupą.
— Orłom skorupa nie przeszkadza — odparł ponuro żółw. — Podnoszą cię w górę, niosą na paręset stóp, a potem… zrzucają.
— Urgh…
— Nie. To raczej… trzask… i ciap. Myślisz, że skąd się tutaj wziąłem?
— Zostałeś zrzucony? Przecież…
— Wylądowałem na stosie trawy w twoim ogrodzie. Takie są te orły. Cała Cytadela zbudowana z kamienia, brukowana kamieniami, na wielkiej skale, a on spudłował.
— Miałeś szczęście — uznał Brutha. — Szansa jedna na milion.
— Kiedy jeszcze byłem bykiem, nie miewałem takich problemów. Orły, które potrafią podnieść byka, możesz policzyć na palcach jednej głowy. Zresztą są gorsze rzeczy od orłów. Są…
— Nieźle można sobie takim podjeść — odezwał się jakiś glos za plecami chłopca.
Brutha znieruchomiał zawstydzony, z żółwiem w ręku.
— Och… Dzień dobry, panie Dhblah — powiedział.
Wszyscy w mieście znali Rękę Sobie Odrąbuję Dhblaha, dostawcę podejrzanie nowych świętych relikwii, podejrzanie starych i zjełczałych słodyczy na patyku, a także suchych fig i daktyli długo po dacie przydatności do spożycia. Był czymś w rodzaju siły natury, jak wiatr. Nikt nie wiedział, skąd przychodzi ani gdzie znika nocą. Ale pojawiał się każdego ranka, sprzedając pielgrzymom lepkie towary. Kapłani umawali, że czyni dobro, ponieważ większość pielgrzymów przybywała tu po raz pierwszy i brakowało im tego, co najważniejsze w kontaktach z Dhblahem — to znaczy doświadczenia zdobytego przy wcześniejszych kontaktach. Często na Placu Żalów widywało się osoby, które usiłowały z godnością rozkleić własne szczęki. Wielu pobożnych pielgrzymów, po tysiącu mil niebezpiecznej podróży, musiało zanosić swe modły językiem migowym.
— Może trochę sorbetu na deser? — zaproponował Dhblah z nadzieją. — Tylko jeden cent za kubek, to jakbym sobie rękę odrąbywał.
— Co to za dureń? — spytał Om.
— Nie mam zamiaru go zjadać — zapewnił pospiesznie Brutha.
— To co, nauczysz go sztuczek? — zaproponował wesoło Dhblah. — Wyglądania przez obręcz i takich rzeczy?
— Pozbądź się go — poradził Om. — Najlepiej walnij go w głowę i wepchnij ciało za posąg.
— Cicho bądź — rzucił Brutha. Zaczynał znowu doświadczać problemów, jakie się pojawiają, kiedy człowiek rozmawia z kimś, kogo nikt inny nie słyszy.
— Naprawdę nie ma powodów, żebyś tak się do mnie odnosił — rzekł urażony Dhblah.
— Nie mówiłem do pana — zapewnił Brutha.
— Do żółwia, co? — domyślił się Dhblah. Chłopiec zawstydził się.
— Moja stara matka często rozmawiała z chomikiem. Takie domowe zwierzaki zawsze pomagają w nerwowych chwilach. I w czasach głodu też, naturalnie.
— Ten człowiek nie jest uczciwy — oznajmił Om. — Czytam w jego myślach.
— Czytasz?
— Co czytam? — Dhblah zerknął na Bruthę z ukosa. — W każdym razie będziesz miał przynajmniej towarzystwo w podróży.
— Jakiej podróży?
— Do Efebu. Tajna misja na rozmowy z niewiernymi.
Brutha wiedział, że nie powinien być zaskoczony. W zamkniętym świecie Cytadeli wieści rozprzestrzeniały się jak pożar prerii w czasie suszy.
— Aha — mruknął. — W tej prodóży…
— Podobno Fri’it też wyrusza. I… i ten drugi. Ten eminencegrease.
— Diakon Vorbis to bardzo uprzejmy człowiek — zapewnił Brutha. — Był dla mnie bardzo dobry. Dał mi się napić.
— Czego? Mniejsza z tym. — Dhblah machnął ręką. — Oczywiście, nigdy bym słowa na niego nie powiedział — dodał szybko.
— Dlaczego rozmawiasz z tym głupcem? — zapytał Om.
— To… to mój przyjaciel — wyjaśnił Brutha.
— Chciałbym, żeby był moim przyjacielem — westchnął Dhblah. — Przy takich przyjaciołach człowiek nigdy nie ma wrogów. Może cię jednak namówię na kandyzowaną rodzynkę? Na patyku?
Sypialnia Bruthy służyła też dwudziestu trzem innym nowicjuszom, w myśl zasady, że samotne spanie zachęca do grzechu. Zawsze dziwiło to samych nowicjuszy, jako że chwila namysłu wystarczała, by się przekonać, że istnieją całe zestawy grzechów możliwych wyłącznie w towarzystwie. Ale chwila namysłu sama była grzechem największym z możliwych. Ludzie, którym pozwala się na zbyt długą samotność, mogą się poświęcić rozmyślaniom. A to, jak wiadomo, źle wpływa na wzrost. Może na przykład prowadzić do odrąbania stóp.
Brutha musiał więc wycofać się do ogrodu, z Bogiem wrzeszczącym mu w kieszeni habitu, między pękiem sznurka, nożycami i garścią ziaren luzem.
Aż wreszcie został wyjęty.
— Posłuchaj, nie miałem czasu ci powiedzieć — zaczął Brutha. — Wybrano mnie do bardzo ważnej misji. Jadę do Efebu, z poselstwem do niewiernych. Diakon Vorbis mnie wybrał. Jest moim przyjacielem.
— A kto to?
— Jest głównym ekskwizytorem. On… pilnuje, żebyś był czczony odpowiednio.
Om zauważył wahanie w głosie Bruthy i przypomniał sobie kratkę. I to zapracowanie na dole…
— On torturuje ludzi — oznajmił lodowatym tonem.
— Ależ nie! Tym się zajmują inkwizytorzy. Pracują do późnych godzin za całkiem niewielkie pieniądze. Tak mówił brat Nhumrod. A ekskwizytorzy tylko… organizują wszystko. Brat Nhumrod mówił, że każdy inkwizytor chce pewnego dnia zostać ekskwizytorem. Dlatego godzą się na długie dyżury. Czasami nie sypiają całymi dniami.
— Torturując ludzi — mruknął Bóg.
Ktoś taki jak tamten w ogrodzie nie sięgnąłby po nóż. Inni by to zrobili. Ybrbis woli inne metody.
— Usuwają tkwiące w ludziach zło i herezje — wyjaśnił Brutha.
— Ale ludzie… może… nie zawsze przeżywają ten proces?
— Przecież to nie ma znaczenia — zapewnił z przekonaniem chłopiec. — To, co się z nami dzieje w tym życiu, nie jest naprawdę realne. Może się zdarzyć trochę bólu, ale to nieważne. Nie wtedy, kiedy gwarantuje mniej czasu w piekle po śmierci.