Выбрать главу

— A jeśli ekskwizytorzy się pomylą? — zapytał żółw.

— Nie mogą się mylić. Kieruje nimi ręka… twoja ręka… twoja przednia łapa… znaczy, twój pazur — wymamrotał niepewnie Brutha.

Żółw zamrugał jedynym okiem. Pamiętał żar slońca, bezradność i oczy obserwujące go bez okrucieństwa, ale — to o wiele gorsze — z zaciekawieniem. Ktoś patrzy, jak ktoś inny umiera, tylko żeby sprawdzić, jak długo to potrwa. Nie zapomni tej twarzy. I umysłu tkwiącego poza nią — stalowej kuli myśli.

— Przypuśćmy jednak, że coś poszło nie tak — nie ustępował.

— Nie jestem dobry z teologii — odparł Brutha. — Ale testament Ossory’ego stwierdza bardzo wyraźnie: ci ludzie musieli coś zrobić, inaczej w swojej mądrości nie skierowałbyś do nich Kwizycji.

— Nie? — upewnił się Om, wciąż wspominając tę twarz. — Czyli to ich wina, że są torturowani. Naprawdę tak powiedziałem?

— „Osądzeni jesteśmy tak za życia, jak i po śmierci”… Ossory III, rozdział VI, wers 56. Babcia opowiadała, że kiedy ludzie umrą, muszą pokonać straszliwą pustynię, by stanąć przed tobą, a ty ważysz ich serca na jakiejś wadze, i kiedy takie serce waży mniej niż piórko, oszczędzone im jest piekło.

— Stanąć przede mną… — mruknął żółw. Po czym dodał: — Nie przyszło ci do głowy, mój chłopcze, że raczej nie mógłbym tego robić, a jednocześnie być tutaj i chodzić ze skorupą na sobie?

— Możesz zrobić wszystko, co tylko zechcesz. Om zerknął na Bruthę.

On naprawdę wierzy, pomyślał. Nie umie kłamać. Potęga wiary Bruthy płonęła w nim jak ogień. I wtedy prawda uderzyła Oma tak, jak grunt uderza w żółwie po ataku orła.

— Musisz mnie zabrać do tego Efebu — oświadczył.

— Zrobię, co zechcesz — zapewnił Brutha. — Czy zniszczysz to miejsce kopytem i ogniem?

— Możliwe, możliwe… Ale musisz mnie tam zabrać. Om starał się ukrywać swe myśli, by Brutha ich przypadkiem nie usłyszał. Nie opuszczaj mnie!

— Gdybym cię wypuścił, mógłbyś tam dotrzeć o wiele szybciej — stwierdził Brutha. — W Efebie ludzie są bardzo grzeszni. Im szybciej zostaną oczyszczeni, tym lepiej. Mógłbyś przestać być żółwiem, polecieć tam jako gorący wicher i zniszczyć miasto.

Gorący wicher, myślał Om. Przypomniał sobie milczące pustkowia w głębi pustyni, szepty i westchnienia bóstw, które przygasły, stały się zwykłymi dżinnami i głosami w powietrzu.

Bóstw bez wyznawców.

Ani jednego. Jeden wystarczał.

Bóstwa, które opuszczono.

Najważniejsze było to, że w całej Cytadeli, przez cały dzień, płomień wiary Bruthy był jedynym, jaki znalazł Bóg.

* * *

Fri’it próbował się modlić.

Dawno już tego nie robił.

Oczywiście, było te osiem obowiązkowych modlitw każdego dnia, ale w ciemności ponurej nocy dobrze wiedział, czym są naprawdę: przyzwyczajeniem. Może chwilą, żeby pomyśleć. Metodą odmierzania czasu.

Zastanawiał się, czy w ogóle kiedyś się modlił, czy otwierał serce i umysł przed czymś istniejącym poza, a może ponad nim. Na pewno tak, prawda? Może kiedy był mały. Nawet tego nie pamiętał… Krew spłukała wszelkie wspomnienia.

To jego wina. To na pewno jego wina. Był już kiedyś w Efebie i nawet polubił marmurowe miasto na skałach ponad błękitnymi wodami Morza Okrągłego. Odwiedzał też Djelibeybi, tych szaleńców wierzących w bóstwa ze śmiesznymi głowami i chowających swoich zmarłych w piramidach. Dotarł nawet do Ankh-Morpork po drugiej stronie morza, gdzie oddawaliby cześć każdemu bóstwu, byle tylko miało pieniądze. Tak, Ankh-Morpork, Ankh-Morpork… były tam ulice i uliczki bogów, ściśnięte razem niby talia kart. I nikt nie chciał nikogo palić, a w każdym razie nie bardziej niż zwykle miewalo to miejsce. Chcieli tylko, żeby zostawić ich w spokoju, a wtedy każdy będzie mógł iść do nieba albo piekła własną ścieżką.

W dodatku Fri’it za dużo dzisiaj wypił z tajnej skrytki z winem, której wykrycie w ciągu dziesięciu minut pchnęłoby go w tryby machiny inkwizytorów.

Tak, trzeba to Vorbisowi przyznać. Dawno temu Kwizycja była do przekupienia — teraz już nie. Główny ekskwizytor wrócił do podstaw. Zapanowała demokracja ostrych noży. A nawet lepiej — poszukiwanie herezji na wyższych poziomach kościelnej hierarchii odbywało się z jeszcze większym wigorem. Vorbis jasno dał do zrozumienia: im wyższa gałąź, tym bardziej tępa piła.

Nie ma to jak dawna religia…

Zacisnął powieki, ale wciąż widział tylko rogi na świątyni, oderwane obrazy rzezi, jaka nastąpi, albo… twarz Vorbisa.

Lubił białe miasto.

Nawet niewolnicy byli tam zadowoleni. Mieli swoje prawa. I swoją wartość. Nie wszystko można było robić z niewolnikami.

Tam właśnie dowiedział się o Żółwiu. To miało sens. Tak właśnie pomyślał: to brzmi logicznie. Ma sens. Ale sensowna czy nie, taka myśl skazywała go na piekło.

Vorbis na pewno wie o nim. Musi wiedzieć. Wszędzie ma szpiegów. Sasho był użyteczny. Ile wyjawił Vorbisowi? Czy zdradził wszystko, co wiedział?

Oczywiście, w końcu zdradzi wszystko…

Coś pękło w umyśle Fri’ita.

Spojrzał na miecz wiszący na ścianie.

Właściwie dlaczego nie? Przecież i tak całą wieczność spędzi w tysiącu piekieł…

Wiedza to wolność, w pewnym sensie. Kiedy najmniejsze, co mogą ci zrobić, to wszystko, wtedy najgorsze, co mogą zrobić, nagle przestaje budzić grozę. Skoro mają cię ugotować jako jagnię, to równie dobrze mogą upiec jako barana.

Wstał chwiejnie i po kilku próbach zdjął pas ze ściany. Kwatera Vorbisa była niedaleko, jeśli tylko pokona jakoś stopnie. Jeden cios, więcej nie trzeba… Może od pierwszego zamachu rozciąć Vorbisa na połowy. A może… może potem nic się nie stanie. Są przecież inni, którzy czują to samo. Gdzieś są… W każdym razie na pewno uda się zbiec do stajni, przed świtem odjechać daleko, może nawet dotrzeć przez pustynię do Efebu…

Stanął przed drzwiami i sięgnął do gałki.

Poruszyła się sama z siebie.

Fri’it zatoczył się do tyłu, widząc, jak drzwi otwierają się do wewnątrz.

Na korytarzu stał Vorbis. W migotliwym blasku oliwnej lampki jego twarz wyrażała uprzejme zatroskanie.

— Wybacz tak późną wizytę — rzekł. — Ale uznałem, że musimy porozmawiać. O jutrzejszym dniu.

Miecz z brzękiem wypadł Fri’itowi z ręki. Vorbis pochylił się.

— Czy coś się stało, bracie?

Uśmiechnął się i wszedł do pokoju. Za nim wsunęli się dwaj za-kapturzeni inkwizytorzy.

— Bracie — powtórzył Vorbis. I zamknął drzwi.

* * *

— Jak ci tam jest? — zapytał Brutha.

— Będę grzechotał jak fasolka w rondlu — burknął żółw.

— Mogłem wrzucić więcej siana. Ale popatrz, mam to. Kępka zieleniny spadła Omowi na głowę.

— Z kuchni — wyjaśnił Brutha. — Obierki i kapusta. Ukradłem je — dodał. — Ale pomyślałem, że nie można mówić o kradzieży, jeżeli robię to dla ciebie.

Zapach cuchnących, nadgniłych liści sugerował, że Brutha popełnił swą zbrodnię, kiedy zielenina i tak była już w drodze na śmietnik. Om jednak nie powiedział tego głośno. Jeszcze nie.

— Dobrze — wymruczał.

Muszą być inni, przekonywał sam siebie. Na pewno. Gdzieś na wsiach. To miasto jest zbyt wyrafinowane. Ale… ale było tylu pielgrzymów przed świątynią. To przecież nie zwykli wieśniacy — to ci najbardziej pobożni. Całe wioski zbierały fundusze, żeby wysłać jedną osobę, by niosła prośby wielu. I nie wyczuł w nich płomienia. Czuł strach, grozę, tęsknotę i nadzieję… Wszystkie te emocje miały swój aromat. Ale płomienia nie znalazł.