Orzeł upuścił go w pobliżu Bruthy. I wtedy… obudził się. Mgliście pamiętał bycie żółwiem. A teraz przypomniał sobie, że jest bogiem. Jak daleko od Bruthy zachowa jeszcze te wspomnienia? Milę? Dziesięć mil? Jakie to uczucie, kiedy wiedza odpływa, zanika, kiedy pozostaje się tylko nędznym gadem? A może jakaś jego część zawsze będzie pamiętać, bezradna…
Zadrżał.
W tej chwili Om tkwił w zamykanym koszu, który Brutha zawiesił sobie na ramieniu. Nawet w najlepszych warunkach nie byłoby to wygodne schronienie, a teraz jeszcze trzęsło się od czasu do czasu, kiedy w chłodzie przedświtu chłopiec tupał sandałami.
Po jakimś czasie z Cytadeli dotarli stajenni z końmi. Brutha stał się celem kilku zdziwionych spojrzeń. Uśmiechał się tylko — miał wrażenie, że to najlepsze wyjście.
Zaczynał odczuwać głód, ale nie opuścił posterunku. Polecono mu być tutaj…
Po chwili jednak głosy zza rogu skłoniły go, by przesunąć się o kilka kroków i sprawdzić, co się dzieje.
Dziedziniec miał kształt litery U obejmującej skrzydło zabudowań Cytadeli. Za rogiem zobaczył coś, co wyglądało, jakby inna grupa także szykowała się do wymarszu.
Brutha znał wielbłądy. W wiosce babci widział ich kilka. Ale tutaj zebrano chyba setki — chudych, hałaśliwych jak źle nasmarowane pompy i cuchnących jak tysiąc wilgotnych dywanów. Ludzie w djelibach przechodzili między nimi i czasem bili je kijami, co jest powszechnie przyjętą metodą postępowania z wielbłądami.
Chłopiec zbliżył się do najbliższego zwierzęcia. Jakiś człowiek mocował mu wokół garbu bukłaki z wodą.
— Dzień dobry, bracie — zaczął Brutha.
— Zmiataj stąd — odparł mężczyzna, nie oglądając się nawet.
— Prorok Abbys powiada nam (rozdział XXV, wers 6): „Biada tym, którzy usta swe brukają przekleństwami, gdyż słowa ich będą niczym pył”.
— Tak powiada? No to on też może zmiatać — odparł swobodnym tonem mężczyzna.
Brutha zawahał się. Formalnie rzecz biorąc, człowiek ów właśnie zyskał dla siebie wolne miejsce w którymś z tysiąca piekieł oraz miesiąc czy dwa zabiegów Kwizycji, ale teraz chłopiec zauważył, że to żołnierz Boskiego Legionu: spod pustynnej szaty wystawał miecz. Cóż, legionistom wolno było więcej, podobnie jak inkwizytorom. Ich często bliski kontakt z bezbożnymi wpływał na umysły i narażał dusze na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Brutha postanowił być wspaniałomyślny.
— A dokąd się wybieracie z tymi wielbłądami w taki piękny ranek, bracie?
Żołnierz dociągnął popręg.
— Pewnie do piekła — odparł, uśmiechając się groźnie. — Zaraz za tobą.
— Doprawdy? Wedle słów proroka Ishkible’a, człowiek nie potrzebuje wielbłąda, by dojechać do piekła, o nie, ani konia, ani muła; człowiek może dojechać do piekła na własnym języku — rzekł Brutha, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała najlżejsza przygana.
— A czy jakiś prorok wspominał o wścibskich smarkaczach, którzy zaraz dostaną w ucho?
— „Biada temu, kto wznosi rękę przeciwko swemu bratu, jakby to był niewierny”. To Ossory, Nakazy XI, wers 16.
— „Zjeżdżaj stąd i zapomnij, że nas widziałeś, bo wpadniesz w prawdziwe kłopoty, przyjacielu”. Sierżant Aktar, rozdział I, wers l — odpowiedział żołnierz.
Brutha zmarszczył brwi. Tego cytatu nie mógł sobie przypomnieć.
— Odejdź — zabrzmiał głos Boga w jego głowie. — Nie potrzebujemy kłopotów.
— Mam nadzieję, że wasza podróż będzie przyjemna — rzucił Brutha na pożegnanie. — Niezależnie od jej celu. Wycofał się i zawrócił do bramy.
— Ten człowiek będzie musiał spędzić trochę czasu w piekłach poprawy — stwierdził.
Bóg milczał.
Grupa wyruszająca do Efebu zaczynała się już zbierać. Brutha rozglądał się, lecz uważał, by nikomu nie wchodzić w drogę. Spostrzegł kilkunastu żołnierzy, ale w przeciwieństwie do tych na wielbłądach, ci tutaj nosili wypolerowane pancerze i czarno-żółte płaszcze, jakie legioniści wkładali na specjalne okazje. Uznał, że wyglądają imponująco.
W końcu zbliżył się do niego któryś ze stajennych.
— Co tu robisz, nowicjuszu? — zapytał.
— Wyruszam do Efebu.
— Ty? Nie jesteś nawet wyświęcony! I jedziesz do Efebu?
— Tak.
— A skąd ci to przyszło do głowy?
— Ja mu to powiedziałem — zabrzmiał za plecami stajennego głos Vorbisa. — 1 oto jest, posłuszny moim rozkazom.
— Diakon Vorbis… — szepnął stajenny.
— A teraz potrzebny mu będzie wierzchowiec. Twarz stajennego aż posiniała ze zgrozy.
— Z radością. Najwspanialszy ru…
— Mój przyjaciel Brutha jest człowiekiem pokornym przed obliczem Oma — przerwał mu Vorbis. — Z pewnością nie zechce niczego ponad muła. Prawda, Brutho?
— Ja… nie umiem jeździć, panie — wyznał Brutha.
— Każdy potrafi wsiąść na muła — zapewnił go Vorbis. — Często nawet po wielekroć na krótkim odcinku drogi. Tak… Zdaje się, że jesteśmy już wszyscy.
Uniósł brew, gdy sierżant gwardii zasalutował.
— Czekamy na generała Fri’ita, panie.
— Aha. Sierżant Symonia, prawda?
Vorbis miał przerażającą pamięć, jeśli chodzi o imiona — nie zapominał żadnego. Sierżant zbladł lekko, ale znów zasalutował sprężyście.
— Tak! Jest!
— Wyruszymy bez niego.
,A” ze słowa „Ale” uformowało się na wargach sierżanta i zniknęło.
— Generał Fri’it miał inne sprawy — wyjaśnił Vorbis. — Bardzo ważne i nie cierpiące zwłoki. Którymi tylko on sam mógł się zająć.
Fri’it otworzył oczy wśród szarości. Widział pokój wokół siebie, ale mgliście, jako ciąg krawędzi w pustce.
Miecz…
Upuścił miecz, ale może zdoła go odnaleźć. Zrobił krok naprzód, wyczuł słaby opór w okolicach kostek i spojrzał w dół.
Na podłodze leżał jego miecz. Fri’it sięgnął do rękojeści, ale palce przez nią przeniknęły na wskroś. Całkiem jakby był pijany — a nie był. Nie był nawet trzeźwy. Po prostu… nagle rozjaśniło mu się w głowie.
Obejrzał się, by sprawdzić, co przez chwilę hamowało jego kroki.
— Oj — powiedział. DZIEŃ DOBRY.
— Oj.
NA POCZĄTKU WYSTĘPUJE LEKKA DEZORIENTACJA. TO NORMALNE.
Ku swemu przerażeniu Fri’it zobaczył, jak wysoka, chuda postać odchodzi przez szary mur.
— Zaczekaj!
Ze ściany wyjrzała czaszka w czarnym kapturze.
TAK?
— Jesteś Śmiercią, prawda?
ISTOTNIE.
Fri’it zebrał resztki swej godności.
— Znam cię — oświadczył. — Wiele razy stawałem z tobą twarzą w twarz.
NIE, NIE STAWAŁEŚ.
— Zapewniam cię…
STAWAŁEŚ WOBEC LUDZI. GDYBYŚ STANĄŁ PRZEDE MNĄ, ZAPEWNIAM… NA PEWNO BYŚ WIEDZIAŁ.
— Ale co teraz się ze mną stanie? Śmierć wzruszył ramionami. NIE WIESZ? zapytał i zniknął.
— Czekaj!
Fri’it podbiegł do ściany i ze zdumieniem odkrył, że nie stanowi dla niego przeszkody. Znalazł się w pustym korytarzu. Śmierć naprawdę zniknął.
I wtedy Fri’it uświadomił sobie, że nie jest to korytarz, który pamiętał, z jego cieniami i szorstkim piaskiem pod stopami. Tamten korytarz nie miał na końcu światła, które przyciągało go niczym magnes opiłki żelaza.