Выбрать главу

Nie warto uciekać przed nieuniknionym, gdyż wcześniej czy później trafia się w miejsce, gdzie nieuniknione właśnie przybyło i czeka.

To było to.

Fri’it przekroczył blask i wyszedł na pustynię. Na ciemnym niebie w górze lśniło tylko kilka dużych gwiazd, a jednak ciągnący się jak okiem sięgnąć czarny piasek był jasno oświetlony.

Pustynia. Po śmierci — pustynia. Na razie żadnych piekieł. Może jest jeszcze nadzieja.

Przypomniał sobie piosenkę słyszaną w dzieciństwie. To dziwne, ale nie mówiła o tratowaniu. Nikt nie był deptany kopytami. Nie wspominała o Omie, strasznym w swym gniewie. Zwykła, wiejska piosenka, przerażająca w swych rozpaczliwych powtórzeniach.

Musisz przejść wielką pustynie…

— Co to za miejsce? — zapytał przez zaciśnięte gardło.

— TO NIE JEST MIEJSCE, odparł Śmierć. Musisz ją przejść całkiem sam…

— Co jest po drugiej stronie pustyni?

SĄD.

Nikt jej nie przejdzie za dębie…

Fri’it spojrzał na bezkresną, pustą przestrzeń.

— Mam ją przejść całkiem sam? — szepnął. — Ale piosenka mówi, że to straszna pustynia.

DOPRAWDY? MUSZĘ CIĘ PRZEPROSIĆ…

Śmierć zniknął.

Fri’it odetchnął głęboko, z przyzwyczajenia. Może znajdzie tu parę kamieni. Mały kamień, żeby go wziąć do ręki, i duży, żeby się za nim schować, kiedy będzie czekał na Vorbisa…

Ta myśl także pojawiła się z przyzwyczajenia. Zemsta? Tutaj?

Uśmiechnął się.

Bądź rozsądny, pomyślał. To pustynia. Byłeś żołnierzem. Kilka pustyń w życiu pokonałeś.

Żeby przetrwać na pustyni, trzeba ją poznać. Są całe plemiona, które nawet wśród najgorszej potrafią przeżyć. Zlizują wodę z ocienionych zboczy wydm czy coś w tym rodzaju… Czują się jak w domu. Gdyby ich przenieść do ogrodu warzywnego, wzięliby człowieka za wariata.

Pojawiło się wspomnienie: pustynia jest tym, za co ją uważasz. A że teraz wreszcie myślał jasno…

Tutaj nie było kłamstwa. Zniknęły wszelkie złudzenia. Tak się dzieje na pustyniach: zostajesz tylko ty i to, w co wierzyłeś.

W co zawsze wierzyłem?

Że tak w ogóle, generalnie, jeśli człowiek żył jak należy, nie według tego, co mówią jacyś kapłani, ale według tego, co wewnątrz wydaje się przyzwoite i uczciwe, to w końcu wszystko mniej więcej dobrze się skończy.

Nie da się tego wypisać na sztandarach. Ale pustynia wyglądała już znacznie lepiej.

Fri’it pomaszerował naprzód.

* * *

Muł był mały, a Brutha miał długie nogi. Gdyby trocheje wyprostował, zostałby na drodze, a muł wybiegłby truchtem spod niego. Porządek karawany różnił się od tego, jakiego można by oczekiwać. Sierżant Symonia i jego żołnierze jechali przodem, po obu stronach traktu. Za nimi ciągnęli służący, sekretarze i niżsi kapłani. Sam Vorbis podążał z tyłu, gdzie było należne ekskwizytorowi miejsce — niczym pasterz pilnujący swej trzody.

Brutha jechał obok niego. Był to zaszczyt, z jakiego wolałby zrezygnować. Należał do tych ludzi, którzy pocą się nawet w mroźny dzień, a kurz osiadał na nim niby szorstka skóra. Jednak Vorbisa jego towarzystwo chyba bawiło. Od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie.

— Ile mil już przejechaliśmy, Brutho?

— Cztery mile i siedem estado, panie.

— Skąd wiesz?

Na to chłopiec nie umiał odpowiedzieć. Skąd wiedział, że niebo jest niebieskie? Po prostu coś takiego było w jego głowie. Nie można przecież myśleć o tym, jak się myśli. To tak jakby skrzynię otwierać łomem, który leży w środku.

— A jak długo trwa nasza podróż?

— Trochę ponad siedemdziesiąt dziewięć minut. Vorbis roześmiał się. Brutha nie rozumiał dlaczego. Dziwne było nie to, że on sam pamiętał, ale że wszyscy inni zapominali.

— Czy twoi przodkowie także posiadali ten niezwykły talent? Milczenie.

— Czy też to potrafili? — wyjaśnił cierpliwie Vorbis.

— Nie wiem. Była przy mnie tylko babcia. Miała… dobrą pamięć. Do niektórych rzeczy. — Do wykroczeń na pewno. — A także doskonały wzrok i słuch.

To, co zdawała się widzieć i słyszeć przez dwie ściany, jak pamiętał, było doprawdy niesamowite.

Obejrzał się ostrożnie. Jakąś milę za nimi nad drogą unosił się obłok kurzu.

— Jedzie reszta żołnierzy — powiedział swobodnie. Miał wrażenie, że zaszokował Vorbisa. Może po raz pierwszy od lat ktoś skierował do niego jakąś niewinną uwagę.

— Reszta żołnierzy? — powtórzył.

— Sierżant Aktar i jego ludzie na dziewięćdziesięciu ośmiu wielbłądach, z mnóstwem bukłaków z wodą. Widziałem ich, zanim wyjechaliśmy.

— Nie widziałeś ich — oświadczył Vorbis. — Nie jadą za nami. Zapomnisz o nich.

Znowu to żądanie magicznych wyczynów.

— Tak, panie.

Po kilku minutach obłok skręcił znad drogi i ruszył długim zboczem w kierunku pustyni. Przez chwilę Brutha obserwował go dyskretnie, po czym uniósł wzrok ku łańcuchom wydm.

Nad nimi krążył czarny punkcik.

Brutha zasłonił usta dłonią.

Vorbis usłyszał syknięcie.

— Co cię dręczy, Brutho? — zapytał.

— Przypomniałem sobie o Bogu — odparł bez zastanowienia chłopiec.

— Zawsze powinniśmy pamiętać o Bogu — oznajmił Vorbis. — I ufać, że jest przy nas w tej podróży.

— Jest — zapewnił Brutha, a ton absolutnego przekonania w jego głosie wywołał uśmiech Vorbisa.

Chłopiec usiłował usłyszeć ten dokuczliwy wewnętrzny głos, ale bez skutku. Przez jedną straszliwą chwilę bał się, że żółw wypadł z kosza… ale nie, czuł uspokajający ciężar na pasku.

— I musimy nieść w sobie pewność, że będzie z nami w Efebie, pośród niewiernych — rzekł Vorbis.

— Jestem pewien, że będzie.

— I przygotować się na przybycie proroka.

Obłok dotarł na szczyt pasa wydm i zniknął w martwych pustkowiach.

Brutha próbował usunąć go z myśli, co przypominało próbę opróżnienia wiadra pod wodą. Nikt nie mógł przeżyć w głębi pustyni. Nie chodziło tylko o wydmy i upał. Groza trwała w gorącym sercu pustkowia omijanym nawet przez plemiona obłąkanych. Oceany bez wody, głosy bez ust…

Co nie znaczy, że najbliższa przeszłość nie kryła dostatecznej grozy…

Brutha widział już kiedyś morze, choć Omnianie go nie pochwalali. Może dlatego że pustynię o wiele trudniej przekroczyć. Pustynie zatrzymywały ludzi wewnątrz. Ale czasami te pustynne bariery stawały się problemem i wtedy trzeba było pogodzić się z morzem.

Il-drim było zaledwie grupką lepianek wokół kamiennego nabrzeża. Przy pomoście stała trirema ze świętym proporcem na maszcie. Kiedy Kościół ruszał w drogę, podróżnymi byli zwykle najstarsi dostojnicy. Dlatego Kościół, kiedy ruszał w drogę, podróżował z klasą.

Cala grupa zatrzymała się na szczycie wzniesienia, spoglądając na statek.

— Słabi i zepsuci — stwierdził Vorbis. — Tacy się staliśmy, Brutho.

— Tak, panie.

— I otwarci na zgubne wpływy. Morze, Brutho… Oblewa bezbożne brzegi i sprzyja niebezpiecznym ideom. Ludzie nie powinni podróżować, Brutho. W samym środku leży prawda. Kiedy wyruszasz w drogę, wkrada się błąd.

— Tak, panie. Vorbis westchnął.

— Za czasów Ossory’ego żeglowaliśmy samotnie w łódkach zbudowanych ze skór i zdążaliśmy tam, gdzie nas niosły przez Boga zesłane wiatry. Tak powinien wędrować człowiek świątobliwy.