Выбрать главу

Maleńka iskierka oporu u Bruthy oznajmiła, że ona przynajmniej woli zaryzykować odrobinę zepsucia, ale za to mieć dwa pokłady między stopami a wodą.

— Słyszałem, że Ossory przepłynął kiedyś do wyspy Erebos na kamieniu młyńskim — wtrącił Brutha, by podtrzymać rozmowę.

— Dla silnych w wierze nie ma rzeczy niemożliwych — odparł Vorbis.

— To spróbuj zapalić zapałkę o galaretę. Brutha zesztywniał. Przecież niemożliwe, żeby Vorbis nie usłyszał tego głosu.

Głos żółwia słychać było w całej krainie.

— Co to za dureń?

— Naprzód — rozkazał Vorbis. — Widzę, że nasz przyjaciel Brutha nie może się doczekać wejścia na pokład. Muł ruszył powoli.

— Gdzie jesteśmy? Kto to był? Tu jest gorąco jak w piekle, a wierz mi, wiem, o czym mówię.

— Nie mogę teraz rozmawiać! — syknął Brutha.

— Ta kapusta cuchnie jak bagno. Niech się stanie sałatą! Niech się stanie plastrami melona!

Wierzchowce dotarły na nabrzeże i zostały pojedynczo wprowadzone po trapie. Wiklinowy kosz trząsł się cały. Brutha rozglądał się przerażony, ale na szczęście nikt nic nie zauważył. Bruthę łatwo było przeoczyć mimo jego wzrostu. Właściwie wszyscy mieli na głowie ważniejsze sprawy niż zauważanie kogoś takiego jak Brutha. Nawet Vorbis na chwilę o nim zapomniał i rozmawiał z kapitanem.

Chłopiec znalazł sobie miejsce na pokładzie niedaleko zwężonego końca statku, gdzie sterczące w górę kawałki z zawieszonymi na nich płachtami tkaniny dawały nieco odosobnienia. Dopiero wtedy, z niejakim lękiem, otworzył koszyk.

Żółw przemówił z głębi swej skorupy:

— Nie widać żadnych orłów? Brutha zbadał wzrokiem niebo.

— Nie.

Gadzia głowa wysunęła się na zewnątrz.

— Ty… — zaczął żółw.

— Nie mogłem rozmawiać! — przerwał mu Brutha. — Przez cały czas byli przy mnie ludzie! Nie mógłbyś… czytać słów z mojej głowy? Nie możesz czytać w myślach?

— Myśli śmiertelników to coś zupełnie innego — burknął Om. — Uważasz, że to jak patrzeć na słowa wypisujące się na niebie? Ha! To raczej jak próbować zrozumieć sens splątanej kępy zielska. Intencje, owszem. Emocje, tak. Ale nie myśli. Prawie cały czas sam nie wiesz, o czym myślisz, więc skąd ja mam wiedzieć?

— Bo jesteś Bogiem — wyjaśnił Brutha. — Abbys, rozdział LIV, wers 17: „Zna wszystkie nasze myśli i nie ma przed nim tajemnic”.

— To był ten z popsutymi zębami? Brutha zwiesił głowę.

— Posłuchaj — rzekł żółw. — Jestem, który jestem. Nic na to nie poradzę, że ludzie uważają mnie za kogoś innego.

— Ale znałeś moje myśli… wtedy, w ogrodzie — wymamrotał Brutha.

Żółw zawahał się.

— To co innego — powiedział. — To nie były… myśli, tylko poczucie winy.

— Wierzę, że Wielki Bóg jest Omem i wierzę w Jego sprawiedliwość — oznajmił Brutha. — I dalej będę wierzył, cokolwiek byś mówił i czymkolwiek byś był.

— Miło to słyszeć — zapewnił szczerze żółw. — Tak trzymać. Gdzie jesteśmy?

— Na statku — poinformował chłopiec. — Na morzu. Ono się kołysze.

— Płyniemy do Efebu statkiem? A co komu przeszkadza pustynia?

— Nikt nie zdoła pokonać pustyni. Nikt nie zdoła przeżyć w jej sercu.

— Ja zdołałem.

— To tylko parę dni na morzu. — Żołądek Bruthy już protestował, choć statek ledwie odbił od brzegu. — 1 mówią, że Bóg…

— …czyli ja…

— …zsyła nam sprzyjający wiatr.

— Zsyłam? Aha. Oczywiście. Co do wiatru, możesz na mnie polegać. Całą drogę morze będzie gładkie jak strumień. Nie ma się o co martwić.

* * *

— Chciałem powiedzieć: jak staw! Staw!

* * *

Brutha z całej siły trzymał się masztu. Po chwili zjawił się któryś z marynarzy, usiadł na zwoju liny i przyjrzał się chłopcu z zaciekawieniem.

— Możesz puścić, braciszku — powiedział. — Stoi o własnych siłach.

— Morze… fale… — wyjaśnił Brutha ostrożnie, choć nie miał już czym wymiotować.

Marynarz splunął z namysłem.

— Tak — przyznał. — Widzisz, one muszą mieć taki kształt, żeby pasowały do nieba.

— Ale statek trzeszczy.

— Zgadza się. Rzeczywiście.

— Znaczy, to nie jest sztorm?

Marynarz westchnął i odszedł.

Po chwili Brutha zaryzykował i wypuścił maszt ż objęć. Nigdy w życiu nie czuł się taki chory.

To nie była zwykła choroba morska. Brutha nie wiedział, gdzie jest. A przez całe życie wiedział, gdzie jest. To, gdzie jest, oraz istnienie Oma były zawsze najpewniejsze.

Ta cecha łączyła go z żółwiami. Wystarczy popatrzeć, jak żółw wędruje — od czasu do czasu przystaje, żeby zmagazynować wspomnienia dotychczasowej podróży. Nie bez powodu w innym punkcie multiwersum małe jeżdżące urządzenia, kierowane przez elektryczne układy myślące, nazywane są „żółwiami”.

Brutha wiedział, gdzie jest, ponieważ pamiętał, gdzie był przedtem — dzięki podświadomemu liczeniu kroków i zapamiętywaniu punktów charakterystycznych. Gdzieś w głowie miał zwiniętą nić pamięci, która — gdyby podłączyć ją bezpośrednio do tego, co kierowało stopami — mogłaby poprowadzić go wstecz po wszystkich ścieżkach życia aż do miejsca, gdzie się urodził.

Pozbawiona kontaktu z ziemią, na zmiennej powierzchni morza, nić zwisła luźno.

Om w swoim koszu podskakiwał i kołysał się w rytm ruchów Bruthy, który niepewnym krokiem podszedł do relingu.

Dla wszystkich z wyjątkiem nowicjusza statek ciął fale w pogodny dzień. Morskie ptaki krążyły za rufą. Po jednej stronie — za bak-burtą albo sterburtą, w każdym razie jedną z nich — ławica latających ryb wyskoczyła nad wodę, by umknąć uwagi kilku delfinów.

Brutha spoglądał na szare kształty zygzakujące pod kilem — w świecie gdzie nigdy nie musiały liczyć…

— Brutha… — odezwał się za nim Vorbis. — Karmisz ryby, jak widzę.

— Nie, panie — zaprotestował Brutha. — Wymiotuję.

Odwrócił się.

Za nim stał sierżant Symonia, muskularny młody człowiek ze śmiertelnie poważną miną zawodowego żołnierza. Obok był ktoś, w kim Brutha rozpoznał szypra czy kogoś w tym rodzaju. I był uśmiechnięty ekskwizytor.

— To on! On! — wrzasnął głos żółwia.

— Nasz młody przyjaciel nie jest dobrym żeglarzem — zauważył Vorbis.

— On! Wszędzie bym go poznał!

— Panie, wolałbym nie być żadnym żeglarzem — zapewnił Brutha. Czuł, jak koszyk trzęsie się od podskoków Oma.

— Zabij go! Znajdź coś ostrego! Wypchnij go za burtę!

— Chodź z nami na dziób, Brutho — zaprosił chłopca Vorbis. — Według kapitana, jest tam wiele ciekawych rzeczy.

Kapitan rzucił im stężały uśmiech człowieka, który znalazł się między młotem a kowadłem. Vorbis zawsze mógł dostarczyć jednego i drugiego.

Brutha powlókł się za trzema mężczyznami.

— O co chodzi? — szepnął dyskretnie.

— On! Ten łysy! Zepchnij go do morza!

Vorbis obejrzał się, dostrzegł zakłopotaną minę Bruthy i uśmiechnął się szeroko.

— Z pewnością poszerzy to nasze umysły — rzekł. Wrócił do kapitana i wskazał palcem wielkiego ptaka szybującego nad falami.

— Bezcelowy albatros — wyjaśnił natychmiast marynarz. — Przelatuje od Osi do Kra… — zająknął się. Ale Vorbis spoglądał na ptaka z pozornym zainteresowaniem.