Выбрать главу

— Odwrócił mnie na grzbiet! Popatrz na jego umysł!

— Od jednego bieguna świata do drugiego, co roku — dokończył kapitan. Spocił się trochę.

— Naprawdę? — zdziwił się Vorbis. — A dlaczego?

— Nikt nie wie.

— Oprócz Boga, naturalnie.

Twarz kapitana miała niezdrową, żóltą barwę.

— Oczywiście. Z całą pewnością.

— Brutha! — krzyknął żółw. — Słyszysz mnie?

— A tam? — spytał Vorbis.

Marynarz spojrzał we wskazane miejsce.

— To latające ryby. Ale tak naprawdę nie latają — zaznaczył szybko. — Nabierają pod wodą szybkości i szybują kawałek.

— Jeden z cudów bożych — oświadczył Vorbis. — Nieskończona odmienność, prawda?

— Tak, rzeczywiście — zgodził się kapitan. Ulga zajmowała teraz jego twarz niczym przyjazne wojska.

— A te zwierzęta w dole? — spytał ekskwizytor.

— Te? To morświny. Odmiana ryb.

— Czy zawsze pływają tak koło statku?

— Często. Oczywiście. Zwłaszcza na wodach wokół Efebu.

Vorbis wychylił się przez reling i milczał. Symonia wpatrywał się w horyzont z absolutnie nieruchomą twarzą. To doprowadziło do przerwy w rozmowie, którą kapitan — bardzo niemądrze — spróbował wypełnić.

— Całymi dniami podążają za statkiem — powiedział.

— Zadziwiające.

Kolejna pauza, bagno milczenia, gotowe pochwycić mastodonta nieprzemyślanej uwagi. Dawniejsi ekskwizytorzy krzyczeli i ciskali gromy, by skłonić ludzi do zeznań. Vorbis nigdy tak nie postępował. On tylko kopał przed nimi głębokie doły ciszy.

— Chyba to lubią — dodał kapitan. Zerknął nerwowo na Bruthę, który usiłował stłumić w myślach głos żółwia, nie udzielił wiec pomocy marynarzowi.

Z pomocą pospieszył Vorbis.

— To chyba bardzo wygodne w czasie długich rejsów — rzucił.

— Tego… Tak?

— Ze względu na zapasy żywności.

— Panie, nie całkiem…

— To tak jakby mieć ze sobą pływającą spiżarnię — wyjaśnił Vorbis.

Kapitan uśmiechnął się niepewnie.

— Ależ nie. Nie jemy ich.

— Czemu nie? Wydają mi się całkiem smaczne.

— Bo, panie, jest takie stare powiedzenie…

— Powiedzenie?

— No, znaczy mówią, że po śmierci dusze martwych żeglarzy stają się…

Kapitan widział przed sobą otchłań, ale zdanie sunęło dalej z przerażającym rozpędem.

Przez moment nie było słychać nic prócz szumu fal, dalekiego pluskania morświnów i wstrząsającego nieboskłonem łomotania kapitańskiego serca.

Vorbis oparł się o reling.

— Oczywiście, my nie padliśmy ofiarą tego zabobonu — rzucił leniwie.

— Ależ skąd. — Kapitan chwycił się szansy ratunku. — Takie tam marynarskie gadanie. Jeśli kiedyś usłyszę coś takiego, każę wychłos… Vorbis spojrzał za niego.

— Hej, ty! Tak, ty! — zawołał. Jeden z marynarzy skinął głową.

— Przynieś mi harpun — polecił Vorbis.

Marynarz spojrzał na niego, potem na kapitana i odbiegł.

— Ale, ach, no… wasza wysokość nie powinna się, tego, no… próbować takiego sportu — odezwał się kapitan. — Bo tego… w niedoświadczonych rękach harpun to niebezpieczna broń. Obawiam się, panie, żebyś nie zrobił sobie krzywdy…

— Ale to nie ja będę go używał — wyjaśnił Vorbis. Kapitan zwiesił głowę i wyciągnął rękę po harpun. Vorbis poklepał go po ramieniu.

— A potem — rzekł — zaprosisz nas na obiad. Czekamy na to. Prawda, sierżancie?

Symonia zasalutował.

— Wedle rozkazu.

— Właśnie.

* * *

Brutha leżał pomiędzy żaglami i linami gdzieś pod pokładem. Było gorąco, a powietrze pachniało tak, jak powietrze na całym świecie, gdy styka się z zęzą.

Nic nie jadł przez cały dzień. Na początku było mu niedobrze i nie mógł. A potem po prostu nie jadł.

— To, że jest okrutny dla zwierząt, nie znaczy jeszcze, że jest… no, złym człowiekiem — stwierdził, ale brzmienie głosu sugerowało, że sam w to nie wierzy. To był całkiem mały morświn.

— Odwrócił mnie na grzbiet — przypomniał Om.

— Tak, ale ludzie są ważniejsi od zwierząt.

— Ten punkt widzenia często jest wyrażany przez ludzi.

— Rozdział IX, wers 16 księgi… — zaczął Brutha.

— Kogo obchodzi, co jest napisane w jakiejś księdze? — przerwał mu żółw.

Brutha był wstrząśnięty.

— Przecież żadnemu z proroków nie mówiłeś, że ludzie powinni być dobrzy dla zwierząt. Nic takiego sobie nie przypominam. Nie wtedy, kiedy byłeś… większy. Nie dlatego chcesz, żeby ludzie byli dobrzy dla zwierząt, bo ci zależy na zwierzętach, ale dlatego że jedno z nich może być tobą.

— To całkiem rozsądny powód.

— Poza tym on był dla mnie dobry. Chociaż wcale nie musiał.

— Tak ci się wydaje? Tak sądzisz? A obejrzałeś sobie jego umysł?

— Oczywiście, że nie! Nie potrafię!

— Nie?

— Nie! Ludzie nie umieją…

Brutha przerwał. Vorbis chyba jakoś to robił. Wystarczyło mu na kogoś popatrzeć, by wiedzieć, jakie skrywa niegodziwe myśli. Babcia była taka sama.

— Ludzie tego nie umieją, jestem pewien — rzekł. — Nie czytamy w myślach.

— Nie chodzi mi o czytanie. Chodzi mi o oglądanie. Zobaczenie kształtu. Nie można czytać w umyśle. Równie dobrze mógłbyś próbować odczytać rzekę. Ale zobaczenie kształtu jest łatwe. Czarownice to potrafią bez żadnych kłopotów.

— „Droga czarownicy będzie niby ścieżka usłana cierniami” — oświadczył Brutha.

— Ossory? — upewnił się Om.

— Tak. Ale wiesz o tym, naturalnie.

— W życiu tego nie słyszałem — odparł żółw z goryczą. — To było coś, co mógłbyś nazwać rozsądnym domysłem.

— Cokolwiek powiesz — stwierdził Brutha — i tak wiem, że nie możesz być Omem. Bóg nie mówiłby w ten sposób o swoich wybrańcach.

— Nikogo nie wybierałem — zapewnił Om. — Sami się wybrali.

— Jeśli naprawdę jesteś Omem, to przestań być żółwiem.

— Już ci tłumaczyłem, że nie mogę. Myślisz, że nie próbowałem? Trzy lata! I większość czasu myślałem, że naprawdę jestem żółwiem.

— Więc może naprawdę jesteś. Może jesteś żółwiem, który uważa, że jest bogiem.

— Nie. Nie zaczynaj znowu z filozofią. Myśl tak dalej, to w końcu uwierzysz, że jesteś motylem, który wierzy, że jest małżem albo co. Nie. Jednego dnia mogłem myśleć tylko o tym, jak długa droga dzieli mnie od najbliższego krzewu z przyzwoicie nisko rosnącymi liśćmi, a następnego… cała pamięć wypełniła mi umysł. Trzy lata w skorupie. Więc mi nie mów, że jestem żółwiem z wielką wyobraźnią.

Brutha zawahał się. Wiedział, że to niegodziwe pytanie, ale chciał wiedzieć, czym naprawdę jest pamięć. Zresztą czy to naprawdę niegodziwe? Jeśli Bóg siedzi w koszyku i z nim rozmawia, to czy można powiedzieć coś naprawdę niegodziwego? Twarzą w twarz z Bogiem? Jakoś nie wydawało się to aż tak grzeszne, jak mówienie rzeczy niegodziwych, gdy Bóg jest na chmurze albo gdzie indziej.

— O ile pamiętam — ciągnął Om — zamierzałem stać się wielkim białym bykiem.

— Tratującym niewiernych — dokończył Brutha.

— Nie leżało to w moich zasadniczych planach, ale z pewnością jakieś tratowanie dałoby się zorganizować. Albo łabędziem, myślałem. Czymś imponującym. A trzy lata później budzę się i widzę, że jestem żółwiem. Rozumiesz, nie można upaść wiele niżej.