Выбрать главу

I zawsze milczał, chyba że ktoś go o coś zapytał.

Brutha spróbował nawiązać rozmowę.

— Wydaje się bardzo… białe, prawda? — zagaił. — Miasto. Bardzo białe. Sierżancie…

Sierżant odwrócił się powoli i spojrzał na chłopca.

Wzrok Vorbisa był straszny. Vorbis patrzył poprzez głowę na ukryte we wnętrzu przewiny; praktycznie nie interesował się człowiekiem, w którym widział tylko naczynie grzechów. Ale wzrok Symo-nii wyrażał prostą i czystą nienawiść.

Brutha cofnął się.

— Oj… przepraszam — wymamrotał.

Ponury, przeszedł na zaokrąglony koniec statku i starał się schodzić żołnierzowi z drogi.

Zresztą już niedługo pojawią się inni żołnierze…

Efebianie oczekiwali przybyszów. Żołnierze stali szeregiem na nabrzeżu, trzymając broń w taki sposób, że tylko krok dzielił to od obelgi. I było ich wielu.

Brutha wlókł się za wszystkimi. Głos żółwia rozbrzmiewał mu w myślach.

— Efebianie chcą pokoju, tak? — mówił Om. — Nie wygląda na to. Nie wygląda, jakbyśmy mieli stawiać warunki pokonanemu wrogowi. Wygląda, jakbyśmy dostali lanie i nie chcieli więcej obrywać. Wygląda, jakbyśmy to my prosili o pokój. Tak to moim zdaniem wygląda.

— W Cytadeli wszyscy mówili, że to było świetne zwycięstwo — odpowiedział Brutha. Odkrył, że może mówić, prawie wcale nie ruszając wargami. Om wyraźnie potrafił wychwycić słowa, gdy tylko dotarły do strun głosowych.

Przed nim Symonia osłaniał Vorbisa i zerkał podejrzliwie na każdego efebiańskiego gwardzistę.

— A wiesz, to zabawne — stwierdził Om. — Zwycięzcy nigdy nie opowiadają o świetnym zwycięstwie. Dlatego że oni właśnie widzą, jak potem wygląda pole bitwy. Tylko przegrani odnoszą świetne zwycięstwa.

Brutha nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Nie brzmi to jak mowa Boga — zauważył.

— To przez ten żółwi mózg.

— Co takiego?

— Czy ty niczego nie rozumiesz? Ciała to nie tylko poręczne pojemniki, w których można przechować umysł. Forma wpływa na sposób myślenia. To przez tę całą morfologię.

— Co takiego? Om westchnął.

— Jeśli się nie koncentruję, zaczynam myśleć jak żółw.

— Co? To znaczy powoli?

— Nie. Żółwie to cynicy. Zawsze oczekują najgorszego.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Pewnie dlatego że często im się przytrafia.

Brutha rozglądał się z ciekawością. Gwardziści w hełmach z pióropuszami, które wyglądały jak końskie ogony, maszerowali po obu stronach kolumny. Kilku obywateli Efebu obserwowało ich leniwie z poboczy. Wydawali się zaskakująco podobni do ludzi, a wcale nie do dwunogich demonów.

— To ludzie — zauważył.

— Celujący z antropologii porównawczej.

— Brat Nhumrod mówił, że jedzą ludzkie mięso — przypomniał Brutha. — Na pewno by nie kłamał.

Mały chłopczyk patrzył z zaciekawieniem na Bruthę, pracowicie dłubiąc w nosie. Jeśli był to demon w ludzkiej postaci, był także znakomitym aktorem.

Wzdłuż drogi stały białe kamienne posągi. Brutha nigdy jeszcze nie widział posągów — z wyjątkiem posągów SeptArchów, oczywiście, ale to nie to samo.

— Kim oni są?

— Zaraz… Ten gruby w todze to Tuvelpit, bóg wina. W Tsorcie nazywają go Smimto. A ta baba z fryzurą to Astoria, bogini miłości.

Ma całkiem pusto w głowie. Ten paskudny to Offler, bóg krokodyl. Nie należy do miejscowej ekipy. Pochodzi z Klatchu, ale Efebia-nie usłyszeli o nim i uznali, że to niezły pomysł. Zwróć uwagę na jego zęby. Solidne zęby. Dobre zęby. Potem masz tę z wężowym uczesaniem…

— Mówisz, jakby byli prawdziwi — zwrócił uwagę Brutha.

— Bo są.

— Nie ma innego boga prócz ciebie. Powiedziałeś to Ossory’emu.

— Jak by tu… No wiesz. Trochę przesadzałem. Ale oni wcale nie są tacy porządni. Jest taki, na przykład, który prawie cały czas siedzi i gra na flecie albo goni za pasterkami. Nie nazwałbym tego boskim zachowaniem. Według ciebie to boskie? Ja tak nie uważam.

Droga wiła się powoli zboczem kamienistego wzniesienia. Większą część miasta zbudowano na skale albo wyryto w niej, tak że taras jednego domu stanowił dach sąsiedniego. Ulice były właściwie ciągiem niskich stopni, łatwo dostępnych dla ludzi czy osłów, ale zabójczych dla powozów. Efeb był miastem pieszych.

Mieszkańcy obserwowali przybyszów w milczeniu. Podobnie zachowywały się posągi bogów. Efebianie mieli bogów w taki sam sposób, w jaki inne miasta miały szczury.

Brutha spostrzegł wyraz twarzy Vorbisa. Ekskwizytor wpatrywał się nieruchomo przed siebie. Brutha zastanawiał się, co właściwie widzi.

Wszystko było takie niezwykłe!

I diabelskie, ma się rozumieć. Co prawda bogowie na postumentach nie przypominali demonów, ale słyszał w myślach głos brata Nhumroda, podkreślający, że to właśnie czyni ich tym bardziej demonicznymi. Grzech skradał się do człowieka niczym wilk w owczej skórze.

Jedna z bogiń miała chyba bardzo poważne problemy z suknią. Gdyby brat Nhumrod tu był, musiałby zaraz odbiec i solidnie poleżeć na posadzce.

— To Petulia, bogini negocjowalnego afektu — wyjaśnił Om. — Czczą ją królowe nocy i każdej innej pory także, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

Brutha rozdziawił usta ze zdumienia.

— Mają boginię umalowanych jezebel?

— Dlaczego nie? To bardzo religijne osoby, jak rozumiem. Są przyzwyczajone do… Tyle czasu spędzają patrząc na… Posłuchaj, wiara jest tam, gdzie ją znajdziesz. Specjalizacja. To najbezpieczniejsze, rozumiesz. Niskie ryzyko, pewny przychód. Gdzieś istnieje nawet bóg sałaty. Wiesz, to nie jest tak, że ktoś chciałby koniecznie zostać bogiem sałaty. Po prostu znajdujesz społeczność hodującą sałatę i się jej trzymasz. Bogowie gromu przychodzą i odchodzą, ale to do ciebie ludzie zwracają się za każdym razem, kiedy nastąpi ostry atak muszek sałatowych. Trzeba to, no… przyznać Petulii: zauważyła lukę na rynku, więc ją zajęła.

— Naprawdę istnieje bóg sałaty?

— Dlaczego nie? Jeśli dostatecznie wielu uwierzy, możesz być bogiem czegokolwiek…

Om urwał i niespokojnie czekał, czy Brutha coś zauważy. Ale chłopiec miał myśli zaprzątnięte czym innym.

— To nie w porządku. Nie wolno tak traktować ludzi. Aj!

Wpadł subdiakonowi na plecy. Grupa zatrzymała się, po części dlatego, że zatrzymała się też eskorta, jednak głównie z powodu człowieka biegnącego ulicą.

Był to dość stary mężczyzna, który pod wieloma względami przypominał suszoną przez dłuższy czas żabę. Coś w jego zachowaniu przywodziło na myśl słowo „dziarski”, choć w tej chwili przychodziły do głowy raczej słowa „całkiem goły”, a możliwe, że również „ociekający wodą”. Te określenia także byłyby w stu procentach ścisłe. Co prawda człowiek miał jeszcze brodę — brodę, w której można by rozbić obóz.

Przebiegł ulicą, wyraźnie nie czując żadnego skrępowania. Zatrzymał się przy warsztacie garncarza. Garncarz wcale się nie przejął, że zwraca się do niego nagi, mokry mężczyzna; zresztą większość przechodniów także nie zwracała na niego uwagi.

— Poproszę garnek numer dziewięć i kawałek sznurka — zażądał starszy mężczyzna.

— Oczywiście, panie Legibusie. — Garncarz sięgnął pod ladę i wyjął ręcznik.

Nagi mężczyzna wziął go odruchowo. Brutha miał wrażenie, że takie rzeczy zdarzały się już im obu.

— I jeszcze dźwignię nieskończonej długości oraz, hm, nieruchomy punkt podparcia — dokończył Legibus, wycierając się ręcznikiem.