Выбрать главу

— Czy możemy opuszczać pałac? — zapytał lodowatym tonem Vorbis.

Arystokrates wzruszył ramionami.

— Nie pilnujemy bram, chyba że podczas wojny. Jeśli zapamiętaliście drogę, możecie z niej korzystać. Muszę jednak was ostrzec, że bezcelowe wędrówki po labiryncie nie są rozsądne. Nasi przodkowie, co stwierdzam ze smutkiem, byli wyjątkowo podejrzliwi i umieścili tam liczne pułapki. Dbamy, by były sprawne, napięte i nasmarowane, wyłącznie z szacunku dla tradycji, ma się rozumieć. A teraz, jeśli zechcecie pójść za mną…

Omnianie trzymali się razem, podążając za Arystokratesem przez korytarze pałacu. Były tu fontanny. Były ogrody. Tu i tam siedziały grupki ludzi nie zajęte niczym szczególnym prócz rozmowy. Efebianie chyba niezbyt jasno pojmowali różnicę między wnętrzem i zewnętrzem — z wyjątkiem otaczającego pałac labiryntu, który określał ją niezwykle wyraźnie.

— Niebezpieczeństwo czyha na nas w każdym zakątku — oznajmił spokojnie Vorbis. — Każdy, kto opuści szyk czy spróbuje nawiązać jakiekolwiek kontakty, wytłumaczy się ze swego zachowania przed inkwizytorami. Szczegółowo.

Brutha spojrzał na kobietę napełniającą dzban ze studni. Nie wyglądało to na działanie militarne.

Znowu ogarnęło go dziwne uczucie rozdwojenia. Na powierzchni umysłu krążyły myśli dokładnie takie, jakie aprobowałaby Cytadela: znalazł się w gnieździe niewiernych i grzeszników, sama jego zwyczajność jest tylko zasłoną dla pułapek nieprawomyślności i herezji. Owszem, wydaje się zalane słońcem, ale w rzeczywistości panuje tu mrok.

Poniżej jednak przebiegały myśli Bruthy, obserwującego Bruthę od wewnątrz…

Vorbis tu nie pasował — surowy i ostry. A każde miasto, gdzie garncarze nie przejmowali się, kiedy nadzy, mokrzy staruszkowie przybiegali rysować trójkąty na ścianie warsztatu, było miejscem, które Brutha chciałby poznać lepiej. Czuł się jak wielki pusty dzban. A rozsądek nakazuje puste obiekty napełniać.

— Czy ty mi to robisz? — szepnął.

Om w koszu spojrzał na kształt umysłu Bruthy. Potem zastanowił się szybko.

— Nie — odpowiedział i to przynajmniej była prawda.

Czy coś takiego już się kiedyś zdarzyło? Czy tak to wyglądało za pierwszych dni? Chyba tak. Wszystko teraz przesłaniała mgła. Nie pamiętał swoich myśli z tamtych czasów, jedynie kształty myśli. Wszystko było bardzo kolorowe, codziennie rosło… On sam rósł każdego dnia. Myśli i umysł, w którym powstawały, rozwijały się z tą samą szybkością. Łatwo zapomnieć te dni. To tak jakby ogień starał się zapamiętać kształt swych płomieni. Ale uczucie… tak, uczucia pamiętał.

Niczego chłopcu nie zrobił. Brutha sam to sobie uczynił. Brutha zaczynał myśleć na sposób boski. Brutha powoli stawał się prorokiem.

Om chciałby spotkać kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Kogoś, kto rozumie.

Ale przecież znalazł się w Efebie. Tutaj ludzie żyją z tego, że starają się zrozumieć…

* * *

Omnian zakwaterowano w niewielkich pokojach wokół głównego dziedzińca. Pośrodku, w maleńkim zagajniku słodko pachnących sosenek tryskała fontanna. Żołnierze poszturchiwali się porozumiewawczo. Ludzie sądzą, że żołnierze często myślą o walce, ale prawdziwi zawodowi żołnierze o wiele częściej myślą o jedzeniu i ciepłym miejscu do spania, ponieważ te dwie rzeczy na ogół trudne są do zdobycia, podczas gdy walka pojawia się zwykle sama i aż za często.

W celi Bruthy na stole stała misa z owocami i taca zimnego mięsa. Chłopak najpierw jednak zadbał o to, co najważniejsze — wyjął Boga z koszyka.

— Mamy owoce — oznajmił. — Co to są te jagody?

— Winogrona — poinformował Om. — Surowiec na wino.

— Wymieniłeś już raz to słowo. Co ono oznacza? Z zewnątrz dobiegło wołanie.

— Brutha!

— To Vorbis. Muszę iść. Vorbis stał pośrodku swej celi.

— Jadłeś coś? — zapytał.

— Nie, panie.

— Owoce i mięso, Brutho. A przecież mamy dzień postu. Chcą nas znieważyć!

— Uhm… Może nie wiedzą, że to dzień postu? — zasugerował Brutha.

— Ignorancja sama w sobie jest grzechem — rzekł Vorbis.

— Ossory VII, wers 4 — dodał odruchowo Brutha. Vorbis uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

— Jesteś chodzącą księgą, Brutho. Septateuch perambulatus.

Brutha spuścił głowę i wbił wzrok w swoje sandały. Ma rację, pomyślał. A przecież zapomniałem. A przynajmniej nie chciałem pamiętać.

I zaraz usłyszał echo własnych myśli: to tylko owoce, mięso i chleb, nic więcej. Dni postu i dni świąteczne, Dni Proroków i dni chlebowe… Kogo to obchodzi? Boga, który w kwestii jedzenia martwi się tylko o to, żeby było dostatecznie nisko i mógł go dosięgnąć?

Wolałbym, żeby ekswizytor przestał mnie poklepywać po ramieniu.

Vorbis odwrócił się.

— Czy mam przypomnieć pozostałym? — spytał Brutha.

— Nie. Wyświęceni bracia nie potrzebują przypomnienia, a co do żołnierzy… Tak daleko od domu dopuszczalna jest może pewna swoboda.

Brutha wrócił do swojej celi.

Om wciąż stał na stole i wpatrywał się w melon.

— Niewiele brakowało, a popełniłbym straszny grzech — wyznał chłopiec. — Chciałem zjeść owoc w dniu bezowocowym.

— To straszny, straszny występek — zgodził się z roztargnieniem Om. — A teraz pokrój melon.

— Ale to zakazane!

— Wcale nie. Pokrój.

— Przecież spożycie owocu wywołało namiętność do podboju świata.

— Wywołało najwyżej wzdęcie. Pokrój melon.

— Kusisz mnie! — zawołał chłopiec.

— Ależ skąd. Daję ci zezwolenie. Specjalną dyspensę. Pokrój ten przeklęty melon!

— Jedynie biskup lub ktoś wyższy od niego ma prawo udzie… — zaczął Brutha i urwał.

Om spojrzał na niego z irytacją.

— Otóż to. Właśnie — powiedział. — A teraz pokrój melon. — Złagodniał nieco. — Jeśli poczujesz się od tego lepiej, oznajmię, że to chleb. Tak się składa, że jestem Bogiem. Mogę go nazwać, jak mi się spodoba. To jest chleb. W porządku? A teraz wreszcie pokrój ten melon.

— Bochenek — poprawił go Brutha.

— Rzeczywiście. I daj mi kawałek bez pestek. Brutha ostrożnie spełnił polecenie.

— Sam też jedz, byle szybko — nakazał Om.

— Zanim Vorbis nas znajdzie?

— Nie. Bo musisz poszukać jakiegoś filozofa. — Fakt, że Om gryzł owoc, nie wpływał na brzmienie jego głosu w głowie Bruthy. — Wiesz, na pustkowiu nie rosną melony. W każdym razie nie takie duże jak te, tylko małe i zielone. Z łupiną jak podeszwa. Nie mogłem się przez nią przegryźć. Przez całe lata jadłem wyplute przez kozy liście, tuż obok rosnących melonów. Melony powinny mieć cieńszą skórę. Pamiętaj o tym.

— Szukać filozofa?

— Tak. Kogoś, kto potrafi myśleć. Kto mi pomoże przestać być żółwiem.

— Ale… Vorbis może mnie szukać.

— Idziesz na przechadzkę. Żaden problem. I spiesz się. W Efebie są inni bogowie. Nie chcę się teraz z nimi spotykać. Nie kiedy tak wyglądam.

Brutha rozejrzał się nerwowo.

— Ale jak znaleźć filozofa? — zapytał.

— W tym mieście? Moim zdaniem wystarczy rzucić kamieniem.

* * *

Labirynt w Efebie jest starożytny i pełen stu jeden sztuczek, jakie można wykonać z ukrytymi sprężynami, ostrymi jak brzytwy nożami i spadającymi głazami. I nie ma jednego przewodnika, ale sześciu, a każdy zna drogę przez jedną szóstą część labiryntu. Co roku odbywa się specjalny turniej, w którym dokonują niewielkiej przebudowy. Konkurują ze sobą, który potrafi uczynić swoją część groźniejszą od pozostałych dla przypadkowego wędrowca. Panel sędziowski przyznaje skromną nagrodę.