Выбрать главу

Brutha skulił się na ławie.

— Ukamienowaliście naszego posła! — zawołał Vorbis. — Człowieka nieuzbrojonego! — Sam to na siebie ściągnął — odparł tyran. — Arystokrates był na miejscu. Niech opowie.

Jeden z obecnych, pewnie doradca tyrana, kiwnął głową i wstał.

— Zgodnie z tradycją każdy może przemawiać na placu targowym — zaczął.

— I być ukamienowanym? — wtrącił Vorbis. Arystokrates uniósł dłoń.

— Chwileczkę — rzekł. — Na placu targowym każdemu wolno mówić, co tylko zechce. Mamy jednak także inną tradycję, zwaną wolnością słuchania. Niestety, kiedy ludziom nie podoba się to, co słyszą, bywają nieco… drażliwi.

— Ja też tam byłem — wtrącił inny z doradców. — Wasz kapłan zaczął przemawiać i z początku wszystko układało się dobrze, bo ludzie się śmiali. A potem powiedział, że Om jest jedynym prawdziwym Bogiem i wszyscy ucichli. Potem przewrócił posąg Tuvelpita, boga wina. Wtedy zaczęły się kłopoty.

— Czy próbujesz mi wmówić, że poraził go grom? — spytał Vorbis.

Nie krzyczał już. Głos miał spokojny, obojętny. Brutha pomyślał, że tak właśnie mówią ekskwizytorzy. Kiedy inkwizytorzy już skończą, ekskwizytorzy zabierają głos…

— Nie. Amfora. Rozumiecie, Tuvelpit był na placu…

— I rzucanie w uczciwych ludzi uważane jest za odpowiednie boskie zachowanie, tak?

— Wasz misjonarz oświadczył, że ludzie, którzy nie wierzą w Oma, będą cierpieli wieczne męki. Muszę przyznać, że tłum uznał to za niegrzeczne.

— I zaczęli rzucać w niego kamieniami…

— Tylko trochę. Zranili jedynie jego dumę. A i to dopiero wtedy, kiedy skończyły im się warzywa.

— Rzucali warzywami?

— Kiedy już nie mogli znaleźć jajek.

— A gdy przybyliśmy, żeby zaprotestować…

— Jestem przekonany, że sześćdziesiąt okrętów miało w planach coś więcej niż tylko protest — zauważył tyran. — Ostrzegaliśmy przecież, ekskwizytorze. Ludzie znajdują w Efebie to, czego szukają. Będą kolejne rajdy na wasze wybrzeże. Będziemy nękać wasze statki. Dopóki nie podpiszecie.

— A prawo przejścia przez Efeb? — zapytał Vorbis.

Tyran uśmiechnął się lekko.

— Przez pustynię? Drogi diakonie, jeśli zdołacie pokonać pustynię, jestem pewien, że możecie dotrzeć wszędzie. — Spojrzał w stronę nieba widocznego między kolumnami. — Widzę, że zbliża się już południe. Dzień robi się gorący. Bez wątpienia zechcesz omówić nasze… hm… propozycje ze swymi kolegami. Może spotkamy się znowu o zachodzie słońca?

Vorbis sprawiał wrażenie, jakby rozważał ten pomysł.

— Obawiam się — rzekł w końcu — że nasze rozmowy potrwają dłużej. Powiedzmy… do jutrzejszego ranka? Tyran skinął głową.

— Jak chcecie. A tymczasem pałac jest do waszej dyspozycji. Jest tu wiele świątyń i dzieł sztuki, gdybyście mieli ochotę je obejrzeć. Jeśli zapragniecie posiłku, wspomnijcie tylko o tym najbliższemu niewolnikowi.

— Niewolnik to słowo efebiańskie. W Omni nie mamy słowa oznaczającego niewolnictwo — oznajmił ekskwizytor.

— Domyślam się — odparł tyran. — Przypuszczam, że ryby także nie mają słowa oznaczającego wodę. — Po jego twarzy znowu przemknął uśmieszek. — Są także łaźnie i oczywiście biblioteka. Wiele pięknych widoków. Jesteście naszymi gośćmi.

Vorbis pochylił głowę.

— Modlę się — rzekł — abyś pewnego dnia i ty, panie, był moim gościem.

— Jakież widoki bym wtedy zobaczył! — mruknął tyran.

Wstając, Brutha przewrócił ławę i zaczerwienił się ze wstydu.

Myślał: Skłamali o bracie Murducku. Pobili go prawie na śmierć, twierdził Vorbis, a potem zachłostali do reszty. A brat Nhumrod widział ciało i to była prawda. Tylko za przemawianie. Ludzie, którzy tak postępują, zasługują na… na karę. I jeszcze trzymają niewolników. Innych ludzi, traktowanych jak zwierzęta. Nawet swojego władcę nazywają tyranem.

Ale dlaczego nic tutaj nie jest takie, jakim się wydaje?

Dlaczego w to wszystko nie wierzę?

Skąd wiem, że to nieprawda?

I co on miał na myśli, kiedy mówił, że ryby nie mają słowa na określenie wody?

* * *

Omnian na wpół odprowadzono, a na wpół odeskortowano do ich kwater. W celi Bruthy na stole czekała następna misa owoców, ryba i bochenek chleba. Był też mężczyzna zamiatający posadzkę.

— Hm… — chrząknął Brutha. — Czy jesteś niewolnikiem?

— Tak, panie.

— To musi być straszne. Mężczyzna oparł się na miotle.

— Masz rację, panie. To straszne, naprawdę straszne. Czy wiesz, panie, że mam tylko jeden dzień wolny w tygodniu?

Brutha, który nigdy w życiu nie słyszał określenia „dzień wolny”, a zresztą sama idea takiego dnia była mu całkiem obca, niepewnie pokiwał głową.

— Dlaczego nie uciekniesz? — zapytał.

— Och, zrobiłem to już — zapewnił go niewolnik. — Uciekłem kiedyś do Tsortu. Ale nie podobało mi się. Wróciłem. Za to co roku uciekam na dwa tygodnie do Djelibeybi.

— Sprowadzają cię z powrotem? — domyślił się chłopiec.

— Gdzie tam. — Niewolnik machnął ręką. — Wcale nie sprowadzają. Arystokrates to nędzny kutwa. Muszę wracać sam. Podwożą mnie czasem statkiem albo co.

— Wracasz?

— Tak. Zagranica jest dobra, żeby wyjechać na krótko, ale nikt nie chciałby tam mieszkać. Zresztą zostały mi już tylko cztery lata niewoli, a potem będę wolnym człowiekiem. Kiedy ktoś jest wolny, ma prawo głosować. I sam może trzymać niewolników. — Oczy zaszkliły mu się od wysiłku pamięci. — Niewolnicy dostają trzy posiłki dziennie, z czego przynajmniej jeden z mięsem. I jeden dzień wolny w tygodniu. I prawo do dwutygodniowej ucieczki raz w roku. Nie czyszczą palenisk i nie dźwigają ciężarów. Nie wolno też wymagać od nich inteligentnej konwersacji, to wymaga specjalnej umowy.

— Owszem, ale nie jesteś wolny… — przypomniał Brutha, mimo woli zaintrygowany.

— A jaka to różnica?

— No… Nie masz żadnych dni wolnych. — Chłopiec podrapał się po głowie. — I jeden posiłek mniej.

— Naprawdę? To chyba sobie daruję tę wolność.

— Zaczekaj. Nie widziałeś tu gdzieś żółwia?

— Nie. I sprzątałem pod łóżkiem.

— A w ogóle widziałeś dzisiaj jakiegoś?

— Masz ochotę na żółwia, panie? Nieźle można…

— Nie, nie. Dziękuję ci.

— Brutha!

To był głos Vorbisa. Brutha wybiegł na dziedziniec i pospieszył do celi ekskwizytora.

— O, jesteś, Brutho.

— Tak, panie?

Vorbis siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i wpatrywał się w ścianę.

— Jesteś młodym człowiekiem składającym wizytę w nieznanym mieście — powiedział. — Z pewnością wiele chciałbyś zobaczyć.

— Wiele?

Vorbis znowu mówił swym głosem ekskwizytora — równym, monotonnym, podobnym do pasa zmętniałej stali.

— Możesz iść, dokąd zechcesz. Oglądaj nowe rzeczy, Brutho. Dowiaduj się wszystkiego, co zdołasz. Jesteś moimi oczami i uszami. I moją pamięcią. Dowiedz się o tym mieście wszystkiego.

— Hm… Naprawdę, panie?

— Czyżbym sprawił na tobie wrażenie człowieka nierozważnie używającego słów, Brutho?

— Nie, panie.

— Idź teraz. Wypełnij swój umysł. I wróć o zachodzie słońca.

— To znaczy… Nawet to biblioteki? — upewnił się Brutha.

— Co? A tak, biblioteka… Biblioteka, którą tu mają. Oczywiście. Pełna bezużytecznej, niebezpiecznej, złej wiedzy. Widzę ją przed oczyma duszy, Brutho. Potrafisz ją sobie wyobrazić?