— Nie, panie.
— Niewinność jest twoją tarczą, Brutho. Nie… Oczywiście, koniecznie zajrzyj do biblioteki. Nie obawiam się jej wpływu na ciebie.
— Panie…
— Tak?
— Tyran mówił, że właściwie nic nie zrobili bratu Murduckowi… Cisza rozwinęła się niespokojnie.
— Kłamał — rzucił Vorbis.
— Tak.
Brutha czekał. Vorbis wciąż wpatrywał się w ścianę. Chłopiec zastanawiał się, co ekskwizytor tam widzi.
— Dziękuję — powiedział, kiedy zrozumiał, że nic więcej już nie usłyszy.
Zanim wyszedł, cofnął się trochę, żeby zajrzeć pod łóżko diakona.
Na pewno ma kłopoty, myślał Brutha, idąc szybko. Wszyscy chcą zjadać żółwie.
Starał się zaglądać wszędzie, a jednocześnie unikać patrzenia na fryzy nie ubranych nimf.
Teoretycznie zdawał sobie sprawę z faktu, że kobiety są inaczej zbudowane niż mężczyźni. Opuścił swoją wioskę jako dwunastolatek, a w tym wieku niektórzy z jego rówieśników byli już żonaci. Omnianizm zachęcał do wczesnych małżeństw jako zapobiegających Grzechowi, chociaż każda działalność angażująca dowolne części ludzkiego ciała pomiędzy szyją a kolanami i tak była mniej lub bardziej Grzeszna.
Brutha żałował, że nie jest lepszym uczniem. Mógłby wtedy zapytać swego Boga, dlaczego tak jest.
A potem zaczął żałować, że jego Bóg nie jest Bogiem bardziej inteligentnym, żeby potrafił odpowiedzieć.
Nie krzyczał, pomyślał. Na pewno bym go usłyszał. Więc może nikt go na razie nie gotuje.
Niewolnik polerujący któryś z posągów skierował Bruthę do biblioteki. Chłopiec poczłapał między dwoma rzędami kolumn.
Gdy dotarł do dziedzińca przed biblioteką, tłoczyli się tam filozofowie. Wszyscy wyciągali szyje, żeby na coś popatrzeć. Brutha słyszał zwykłe, poirytowane głosy, oznaczające, że toczy się filozoficzny dyskurs.
W tym przypadku brzmiał tak:
— Mam tu dziesięć oboli, które twierdzą, że tego nie powtórzy!
— Gadające pieniądze? Nieczęsto się takie słyszy, Xenonie.
— Owszem. I zaraz powiedzą: do widzenia.
— Chwileczkę, nie bądź durniem. To przecież żółw. Po prostu wykonuje taniec godowy…
Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza. A potem zabrzmiało zbiorowe westchnienie.
— 1 proszę!
— Przecież to nie jest kąt prosty!
— Daj spokój! Ciekawe, czy ty byś narysował lepiej w tych okolicznościach.
— Co on teraz robi?
— Chyba przeciwprostokątną.
— To nazywasz przeciwprostokątną? Jest krzywa.
— Wcale nie jest krzywa! On ją rysuje prosto, tylko ty krzywo patrzysz!
— Założę się o trzydzieści oboli, że nie narysuje kwadratu!
— A ja stawiam czterdzieści, że narysuje. Znowu cisza, a potem oklaski.
— Tak!
— To raczej równoległobok, jeśli mnie by kto pytał — odezwał się nadąsany głos.
— Słuchaj, umiem chyba rozpoznać kwadrat. I to jest kwadrat.
— No dobrze. Podwajam stawkę. Na to, że nie narysuje dwunastokąta!
— Co? Przed chwilą stawiałeś, że nie poradzi sobie z siedmio-bokiem.
— Podwójna stawka albo nic. Dwunastokąt. Co, boisz się? Avis domestica, co? Ko, ko, ko?
— Aż wstyd tak ci odbierać pieniądze… Znów chwila ciszy.
— Dziesięć boków? Dziesięć? Ha!
— Mówiłem przecież, że nic z tego nie będzie. Kto słyszał o żółwiu, który zna się na geometrii?
— Kolejny zwariowany pomysł, Didactylosie?
— Cały czas to powtarzam. To zwykły żółw.
— Nieźle można sobie takim podjeść…
Grupa filozofów odeszła. Mijali Bruthę, nie zwracając na niego uwagi. Chłopiec zauważył na ziemi krąg wilgotnego piasku pokryty figurami geometrycznymi. Om siedział pośrodku, a obok niego dwóch bardzo brudnych filozofów przeliczało stosik monet.
— Jak nam poszło, Urn? — zpytał Didactylos.
— Mamy pięćdziesiąt dwa obole, mistrzu.
— Widzisz? Codziennie jest lepiej. Szkoda tylko, że zwierzak nie znał różnicy między dziesięć a dwanaście. Utnij mu jedną nogę, będziemy mieli potrawkę.
— Odciąć nogę?
— Takiego żółwia nie zjada się naraz.
Didactylos zwrócił się do tęgiego chłopaka z płaskimi stopami i rumianą twarzą, który stał nieruchomo i patrzył na żółwia.
— Słucham?
— Ten żółw zna różnicę między dziesięć a dwanaście — oświadczył gruby chłopak.
— Przed chwilą straciłem przez niego osiemdziesiąt oboli!
— Owszem. Ale jutro… — zaczął chłopiec. Oczy mu się zaszkliły, jakby wytężał umysł, by dokładnie powtórzyć coś, co usłyszał. — Jutro… powinieneś zbierać zakłady… przynajmniej trzy do jednego.
Didactylos rozdziawił usta.
— Podaj mi żółwia, Urn — polecił, kiedy się opanował. Uczeń filozofa schylił się i bardzo ostrożnie podniósł Oma z ziemi.
— A wiesz, od razu pomyślałem, że jest w nim coś dziwnego — powiedział Didactylos. — Mówię Urnowi: patrz, to nasz jutrzejszy obiad, a on mi na to: nie, on wlecze ogonem po piasku i kreśli geometrię. Geometria nie przychodzi żółwiom w sposób naturalny.
Om skierował oko w stronę Bruthy.
— Musiałem — wyjaśnił. — To był jedyny sposób, żeby zwrócić jego uwagę. Zaciekawiłem go. A kiedy masz już ich ciekawość, serca i umysły szybko za nią podążą.
— On jest Bogiem — oznajmił Brutha.
— Naprawdę? — zdziwił się filozof. — A jak się nazywa?
— Nie mów mu! Nie mów! Jeszcze usłyszą miejscowi bogowie!
— Nie wiem — rzekł Brutha. Didactylos odwrócił żółwia.
— Żółw Się Rusza — mruknął zamyślony Urn.
— Co? — nie zrozumiał Brutha.
— Mistrz napisał taką książkę.
— Właściwie nie książkę — wtrącił skromnie Didactylos. — Raczej zwój. Taki drobiazg w wolnej chwili.
— Gdzie napisałeś, że świat jest płaski i płynie w przestrzeni na grzbiecie ogromnego żółwia?
— Czytałeś? — Filozof spoglądał na chłopca z uwagą. — Jesteś niewolnikiem?
— Nie — zapewnił Brutha. — Jestem…
— Nie wspominaj mojego imienia! Przedstaw się jako skryba albo coś takiego!
— …skrybą — dokończył niepewnie chłopiec.
— No tak — rzekł Urn. — Od razu widać. To charakterystyczne stwardnienie na kciuku, gdzie trzymasz pióro. Plamy z atramentu na rękawach…
Brutha spojrzał na lewy kciuk.
— Nie mam…
— Właśnie — uśmiechnął się Urn. — Używasz lewej ręki, tak?
— Tego… Używam obu. Ale wszyscy mówią, że marnie.
— Aha — stwierdził Didactylos. — Zeroręczny.
— Co?
— To znaczy, że jesteś oburęcznie nieudolny — wyjaśnił Om.
— A tak. Rzeczywiście. To ja. — Brutha odchrząknął grzecznie. — Szukam filozofa — poinformował. — Takiego, który zna się na bogach. Odczekał chwilę.
— Nie powie pan, że są reliktem przestarzałego systemu wierzeń? — zapytał.
Didactylos, wciąż gładząc palcami skorupę Oma, pokręcił głową.
— Nie. Wolę, żeby pioruny uderzały daleko ode mnie.
— Aha. Czy mógłby pan przestać tak go obracać? Właśnie powiedział, że wcale mu się to nie podoba.
— Żeby poznać, ile mają lat, trzeba przeciąć takiego na pół i policzyć słoje — oświadczył Didactylos.