— A skąd on wie?
— Ha!
— Bogowie! — przypomniał Om. — Przyszliśmy tu, żeby zapytać o bogów.
— Ale czy to wszystko prawda? — spytał Brutha. Didactylos wzruszył ramionami.
— Możliwe, możliwe. Jesteśmy tutaj i jest teraz. Wszystko poza tym, moim zdaniem, to już tylko domysły.
— To znaczy, że pan nie wie, czy to prawda?
— Myślę, że to może być prawda. Mogę też się mylić. Nie być pewnym: na tym właśnie polega praca filozofa.
— Zagadaj o bogach — wtrącił Om.
— Bogowie… — powiedział słabym głosem Brutha. Czuł pożar myśli. Ci ludzie pisali takie mnóstwo książek o różnych rzeczach — i nie byli pewni. A on był pewien, i brat Nhumrod był pewien, a na pewności diakona Vorbisa można by wykuwać podkowy. Pewność to skała.
Teraz już wiedział dlaczego Vorbis, gdy mówił o Efebie, miał twarz szarą z nienawiści, a glos napięty jak struna. Jeśli nie istnieje prawda, to co pozostaje? A ci wszyscy gadatliwi staruszkowie spędzają czas na podkopywaniu filarów świata, oferując w zamian tylko niepewność. I jeszcze są z tego dumni?
Urn stał na niewielkiej drabinie i szukał czegoś między zwojami. Didactylos usiadł naprzeciw Bruthy, wpatrując się w niego swymi niewidzącymi oczami.
— Nie podoba ci się to, prawda? — spytał. Brutha nie odpowiedział.
— Wiesz — rzekł swobodnym tonem filozof — ludzie często powtarzają, że my, ślepcy, świetnie sobie radzimy, jeśli chodzi o inne zmysły. To nieprawda, oczywiście. Te łobuzy mówią tak, ponieważ wtedy lepiej się czują. Zdejmuje to z nich obowiązek litowania się nad nami. Ale kiedy nie widzisz, rzeczywiście uczysz się więcej słyszeć. W jaki sposób ludzie oddychają, jaki odgłos wydaje ich ubranie…
Urn pojawił się z kolejnym zwojem.
— Nie powinniście tego robić — szepnął załamany Brutha. — Te wszystkie… Umilkł.
— Znam pewność — rzekł Didactylos. Lekki, kpiący ton zniknął nagle z jego głosu. — Pamiętam, zanim oślepłem, odwiedziłem kiedyś Omnię. To było jeszcze przed zamknięciem granic. Kiedy pozwalaliście ludziom podróżować. I w waszej Cytadeli widziałem tłum kamienujący na śmierć człowieka w wykopie. Oglądałeś coś takiego?
— Tak musiało się stać — wymamrotał Brutha. — By dusza mogła odpokutować i…
— Nie znam się na duszach. Nigdy nie należałem do tej szkoły filozofii. Wiem tylko, że to straszny widok.
— Stan ciała nie…
— Och, nie mówię o tym biedaku w dole. Mówię o ludziach rzucających kamieniami. Oni byli pewni, całkowicie. Byli pewni, że to nie ich wrzucono do jamy. Każdy mógł to łatwo poznać po ich twarzach. Byli tacy szczęśliwi, że to nie oni, że rzucali z całej siły.
Urn stanął obok z niepewną miną.
— Mam O religii Abraxasa — powiedział.
— Stary Abraxas „Węgielek” — stwierdził Didactylos, nagle znowu wesoły. — Piętnaście razy trafiła go błyskawica, a jednak nie zrezygnował. Jeśli chcesz, możesz pożyczyć ten zwój do rana. Ale żadnego dopisywania komentarzy na marginesach, chyba że będą interesujące.
— To jest to! — zawołał Om. — Chodźmy, zostaw tego idiotę.
Brutha rozwinął zwój. Nie znalazł żadnych obrazków, tylko niewyraźne pismo, linijka po linijce.
— Całe lata poświęcił na badania — opowiadał Didactylos. — Wyruszył na pustynię, rozmawiał z pomniejszymi bóstwami. Rozmawiał też z kilkoma naszymi bogami. Odważny człowiek. Twierdził, że lubią mieć pod ręką jakiegoś ateistę. Daje im to obiekt, w który mogą celować.
Brutha odwinął jeszcze kawałek zwoju. Pięć minut temu bez oporu przyznałby się, że nie umie czytać. Teraz nawet wysiłki inkwizytorów nie wydarłyby z niego tej informacji. Podniósł zwój do góry w sposób świadczący — miał nadzieję — że to dla niego żadna nowość.
— Gdzie jest teraz? — zapytał.
— Ktoś opowiadał, że widział przed jego domem parę dymiących sandałów. Rok czy dwa lata temu — odparł Didactylos. — Może, no wiesz, może trochę przeholował.
— Powinienem już iść — rzekł Brutha. — Przepraszam, że zająłem wam tyle czasu.
— Odnieś zwój, kiedy już skończysz — przypomniał filozof.
— Czy tak czytają ludzie w Omni? — zainteresował się Urn.
— Jak?
— Do góry nogami.
Brutha chwycił żółwia, spojrzał wyniośle na Urna i wyszedł tak dumnie, jak tylko potrafił.
— Hm… — mruknął Didactylos. Zabębnił palcami po blacie.
— To jego widziałem wczoraj w tawernie — oświadczył Urn. — Jestem pewien, mistrzu.
— Przecież Omnianie kwaterują w pałacu.
— To prawda, mistrzu.
— A tawerna jest na zewnątrz.
— Tak.
— W takim razie musiał przefrunąć nad murem. Tak sądzisz?
— To na pewno był on, mistrzu.
— W takim razie… przybył później. Nie dotarł tu jeszcze, kiedy go widziałeś.
— To jedyna możliwość, mistrzu. Strażnicy labiryntu są nieprzekupni.
Didactylos trzepnął Urna latarnią w tył głowy.
— Głupcze! Co ci mówiłem o takich twierdzeniach?
— Chciałem powiedzieć, że nie dadzą się łatwo przekupić. Nie całym złotem Omni, na przykład.
— To już lepiej.
— Czy myślisz, mistrzu, że ten żółw był bogiem?
— Jeśli tak, to w Omni czekają go poważne kłopoty. Mają tam strasznie wrednego boga. Czytałeś kiedy starego Abraxasa?
— Nie, mistrzu.
— Znał się na bogach. Świetny fachowiec od bogów. Zawsze pachniał spalonymi włosami. Naturalny opornik.
Om pełzł wolno wzdłuż linijki.
— Przestań tak chodzić tam i z powrotem — rzucił. — Nie mogę się skupić.
— Jak ludzie mogą mówić takie rzeczy? — powiedział Brutha w pustkę. — Zachowują się, jakby byli zadowoleni, że czegoś nie wiedzą! Znajdują tego coraz więcej i więcej! Jak dzieci, które przychodzą do rodziców i z dumą pokazują swój pełny nocnik!
Om zaznaczył pazurem miejsce w tekście.
— Ale coś jednak odkrywają — zauważył. — Abraxas był myślicielem, nie ma wątpliwości. Nawet ja nie wiedziałem o pewnych sprawach. Siadaj!
Brutha usiadł.
— Dobrze — rzekł Om. — A teraz… słuchaj. Czy wiesz, skąd się bierze moc bogów?
— Z wiary ludzi. W ciebie wierzą miliony. Om zawahał się.
No dobrze, dobrze. Jesteśmy tutaj i jest teraz. Prędzej czy później sam się domyśli…
— Oni nie wierzą — oświadczył.
— Ale…
— Takie rzeczy już się zdarzały. Dziesiątki razy. Czy wiesz, że Abraxas odnalazł zaginione miaste Ee? Bardzo dziwne płaskorzeźby, pisze tutaj. Wiara, powiada. Wiara się przesuwa. Ludzie zaczynają od wiary w boga, a kończą na wierze w strukturę.
— Nie rozumiem — odparł Brutha.
— Spróbuję wyrazić to inaczej. Jestem twoim Bogiem, tak?
— Tak.
— I będziesz mi posłuszny?
— Tak.
— Dobrze. Weź jakiś kamień, idź i zabij Vorbisa. Brutha nawet nie drgnął.
— Na pewno mnie usłyszałeś…
— Przecież on… — jąkał się chłopiec. — On jest… Kwizycja…
— Teraz rozumiesz, o co mi chodziło — wyjaśnił żółw. — Bardziej boisz się jego niż mnie, w tej chwili. Abraxas pisze tutaj: „Skorupa modlitw i ceremonii Wokoło Boga powstaje, budowli, kapłaństwa i władzy, aż wreszcie resztka Boga umiera. A to, bywa, uchodzi nie-postrzeżone”.
— To nie może być prawda!
— Myślę, że jest. Abraxas twierdzi, że jest taki gatunek skorupiaka, który zachowuje się podobnie. Buduje coraz większą i większą skorupę, aż wreszcie nie może się już poruszać i umiera.