Otworzył oczy.
Symonia już odchodził. Wszystko wydawało się lżejsze. Było ciemno, ale teraz widział w ciemności. I wszystko miało barwę szarości, tyle że w różnych odcieniach. A kamienie bruku pod palcami zmieniły się jakoś w szorstki czarny piasek.
Podniósł głowę.
WSTAŃCIE, SZEREGOWY ICHLOS.
Podniósł się posłusznie. Był teraz kimś więcej niż zwykłym żołnierzem, anonimową postacią, którą ściga się i zabija, która jest zaledwie nieważnym pionkiem w życiu innych. Teraz stał się Derki Ichlosem, lat trzydzieści osiem, stosunkowo niewinnym w ogólnym porządku rzeczy. I martwym.
Niepewnie uniósł dłoń do ust.
— Czy jesteś sędzią? — zapytał.
NIE JA.
Ichlos zerknął na ciągnącą się po horyzont piaszczystą równinę. Instynktownie wiedział, co należy zrobić. Był człowiekiem mniej wyrafinowanym od generała Fri’ita, więc lepiej pamiętał piosenki z dzieciństwa. Poza tym miał też pewną przewagę: był jeszcze mniej religijny od generała.
SAD CZEKA CIĘ NA KRAŃCU PUSTYNI.
Ichlos spróbował się uśmiechnąć.
— Mama mi o tym opowiadała — przypomniał sobie. — Kiedy człowiek umiera, musi przejść przez pustynię. I mówiła, że wtedy widzi wszystko tak, jak należy. I wszystko dobrze pamięta.
Śmierć starannie nie robił niczego, co mogłoby wskazywać na jego opinię w tej sprawie.
— Mogę nawet spotkać po drodze kolegów, nie? — rzucił jeszcze żołnierz. MOŻLIWE. Ichlos ruszył przed siebie. Tak w ogóle, pomyślał, mogło być gorzej.
Urn wspinał się na półki jak małpa, wyciągał zwoje i rzucał je na podłogę.
— Uniosę może dwadzieścia — oznajmił. — Ale które dwadzieścia?
— Zawsze chciałem to zrobić — mruczał z zadowoleniem Didac-tylos. — Stanąć w obronie prawdy wobec tyranii i w ogóle. Ha! Jeden człowiek, który nie zląkł się…
— Co mam zabrać? Co zabrać? — krzyknął Urn.
— Nie potrzebujemy Mechaniki Grido — odparł Didactylos. — Żałuję, że nie mogłem zobaczyć jego miny! Niezły rzut, trzeba przyznać. Mam tylko nadzieję, że ktoś zapisał to, co…
— Zasady przekładni! Teoria rozszerzania się wody! — wolał Urn. — Ale po co nam Obywatele Ibida albo Ektopia Gnomona? Przecież…
— Co? One należą do całej ludzkości!
— Więc niech ludzkość tu przyjdzie i pomoże nam je wynosić. Ale póki jest nas tylko dwóch, to wolę zabrać coś pożytecznego.
— Pożyteczne? Książki o mechanizmach?
— Tak! Pokazują ludziom, jak można żyć lepiej!
— A tamte pokazują ludziom, jak być ludźmi! — oznajmił Didactylos. — Co mi przypomina… Znajdź mi jakąś latarnię. Bez niej czuję się jak ślepy.
Drzwi biblioteki zadygotały od potężnego stukania. Nie było to stukanie ludzi, którzy czekają, aż ktoś otworzy im drzwi.
— Moglibyśmy dorzucić parę tamtych do…
Coś wyrwało zawiasy ze ścian. Drzwi runęły na posadzkę.
Przebiegli po nich żołnierze z obnażonymi mieczami.
— Och, panowie — odezwał się filozof. — Proszę, żebyście nie niszczyli moich kół.
Dowodzący oddziałem kapral spojrzał tępo najpierw na niego, potem na podłogę.
— Jakich kół? — zapytał.
— A może dalibyście mi parę cyrkli i wrócili, powiedzmy, za pół godziny? Co wy na to?
— Zostawcie go, kapralu — polecił Brutha. Przeszedł po drzwiach.
— Powiedziałem, zostawcie.
— Ale mam rozkaz, by…
— Głusi jesteście? Jeśli tak, Kwizycja może was wyleczyć — oświadczył Brutha, zdumiony spokojem własnego głosu.
— Nie należysz do Kwizycji — zauważył kapral.
— Nie — zgodził się chłopiec. — Ale znam człowieka, który należy. Macie przeszukać pałac i znaleźć wszystkie książki. Jego zostawcie ze mną. To starzec. Co może zrobić?
Kapral spoglądał z wahaniem to na nowicjusza, to na jeńców.
— W porządku, kapralu. Przejmuję dowództwo. Obejrzeli się wszyscy.
— Słyszeliście?
Sierżant Symonia przecisnął się do przodu.
— Ale diakon mówił…
— Kapralu!
— Tak jest, sierżancie.
— Diakon jest daleko stąd. A ja tutaj.
— Tak jest, sierżancie.
— Idźcie!
— Tak jest, sierżancie.
Symonia nadstawił ucha, sprawdzając, czy żołnierze rzeczywiście odmaszerowali.
Potem wbił miecz w wyważone drzwi i podszedł do Didactylosa. Zacisnął w pięść lewą dłoń i przykrył ją od góry otwartą prawą.
— Żółw Się Rusza — oświadczył.
— Wszystko zależy — odparł czujnie filozof.
— To znaczy, że… że jestem przyjacielem.
— Dlaczego mamy ci ufać? — spytał Urn.
— Bo nie macie innego wyjścia — wyjaśnił rozsądnie Symonia.
— Możesz nas stąd wydostać? — zapytał Brutha. Symonia spojrzał na niego z niechęcią.
— Ciebie? Dlaczego miałbym cię stąd wydostawać? Jesteś inkwizytorem!
Sięgnął po miecz. Chłopiec cofnął się.
— Wcale nie jestem!
— Na statku, kiedy kapitan próbował cię wybadać, nie odpowiedziałeś. Nie należysz do nas.
— Ale chyba do nich też nie należę. Należę do siebie. Spojrzał błagalnie na Didactylosa, ale był to zmarnowany wysiłek. Zwrócił się więc do Urna.
— Nic nie wiem o tym żołnierzu — powiedział. — Wiem tylko, że Vorbis chce was zabić, a na pewno spali bibliotekę. Ale mogę wam pomóc. Przemyślałem to sobie po drodze.
— Nie słuchajcie go — przerwał mu Symonia. Przyklęknął przed filozofem na jedno kolano, jakby o coś go błagał. — Mistrzu, są tacy… niektórzy z nas… którzy wiedzą, czym jest twoja książka… Spójrz, mam tu egzemplarz…
Sięgnął pod pancerz.
— Skopiowaliśmy ją! — zawołał. — Jeden egzemplarz! To wszystko, co mieliśmy. Ale krążył wśród ludzi. Ci, co potrafią czytać, czytali innym. To wszystko jest takie rozsądne!
— Ee… — zająknął się Didactylos. — Co? Symonia w podnieceniu zamachał rękami.
— Bo przecież wiemy… Bywałem w miejscach, skąd… To prawda! Istnieje Wielki Żółw! I rzeczywiście się rusza! Nie potrzebujemy bogów!
— Urn! Mam nadzieję, że nikt nie zdarł miedzi z dachu?
— Chyba nie.
— Przypomnij mi tylko, żebym nie rozmawiał z tym człowiekiem na zewnątrz.
— Nie rozumiesz? — mówił dalej sierżant. — Mogę cię ocalić. Masz przyjaciół tam, gdzie byś się nie spodziewał. Chodź ze mną. Zabiję tylko tego kapłana…
Chwycił miecz. Brutha odskoczył.
— Nie! Ja też mogę pomóc! Po to przyszedłem! Kiedy zobaczyłem cię przed Vorbisem, zrozumiałem, co mogę zrobić!
— A co możesz zrobić? — spytał drwiąco Urn.
— Mogę uratować bibliotekę.
— Niby jak? — parsknął pogardliwie Symonia. — Zarzucisz ją sobie na plecy i uciekniesz?
— Nie. Nie w ten sposób. Ile macie tu zwojów?
— Około siedmiuset — odpowiedział Didactylos.
— A ile z nich jest ważnych?
— Wszystkie — stwierdził Urn.
— Może parę setek — ocenił Didactylos.
— Wuju!
— Cała reszta to tylko głupstwa, publikowane z próżności.
— Ale to książki!
— Zdołam może wziąć więcej — rzekł z namysłem Brutha. — Czy jest tu jakaś droga na zewnątrz?
— Droga… być może… — zawahał się filozof.
— Nie mów mu! — krzyknął Symonia.