Выбрать главу

Otworzył oczy.

Symonia już odchodził. Wszystko wydawało się lżejsze. Było ciemno, ale teraz widział w ciemności. I wszystko miało barwę szarości, tyle że w różnych odcieniach. A kamienie bruku pod palcami zmieniły się jakoś w szorstki czarny piasek.

Podniósł głowę.

WSTAŃCIE, SZEREGOWY ICHLOS.

Podniósł się posłusznie. Był teraz kimś więcej niż zwykłym żołnierzem, anonimową postacią, którą ściga się i zabija, która jest zaledwie nieważnym pionkiem w życiu innych. Teraz stał się Derki Ichlosem, lat trzydzieści osiem, stosunkowo niewinnym w ogólnym porządku rzeczy. I martwym.

Niepewnie uniósł dłoń do ust.

— Czy jesteś sędzią? — zapytał.

NIE JA.

Ichlos zerknął na ciągnącą się po horyzont piaszczystą równinę. Instynktownie wiedział, co należy zrobić. Był człowiekiem mniej wyrafinowanym od generała Fri’ita, więc lepiej pamiętał piosenki z dzieciństwa. Poza tym miał też pewną przewagę: był jeszcze mniej religijny od generała.

SAD CZEKA CIĘ NA KRAŃCU PUSTYNI.

Ichlos spróbował się uśmiechnąć.

— Mama mi o tym opowiadała — przypomniał sobie. — Kiedy człowiek umiera, musi przejść przez pustynię. I mówiła, że wtedy widzi wszystko tak, jak należy. I wszystko dobrze pamięta.

Śmierć starannie nie robił niczego, co mogłoby wskazywać na jego opinię w tej sprawie.

— Mogę nawet spotkać po drodze kolegów, nie? — rzucił jeszcze żołnierz. MOŻLIWE. Ichlos ruszył przed siebie. Tak w ogóle, pomyślał, mogło być gorzej.

* * *

Urn wspinał się na półki jak małpa, wyciągał zwoje i rzucał je na podłogę.

— Uniosę może dwadzieścia — oznajmił. — Ale które dwadzieścia?

— Zawsze chciałem to zrobić — mruczał z zadowoleniem Didac-tylos. — Stanąć w obronie prawdy wobec tyranii i w ogóle. Ha! Jeden człowiek, który nie zląkł się…

— Co mam zabrać? Co zabrać? — krzyknął Urn.

— Nie potrzebujemy Mechaniki Grido — odparł Didactylos. — Żałuję, że nie mogłem zobaczyć jego miny! Niezły rzut, trzeba przyznać. Mam tylko nadzieję, że ktoś zapisał to, co…

— Zasady przekładni! Teoria rozszerzania się wody! — wolał Urn. — Ale po co nam Obywatele Ibida albo Ektopia Gnomona? Przecież…

— Co? One należą do całej ludzkości!

— Więc niech ludzkość tu przyjdzie i pomoże nam je wynosić. Ale póki jest nas tylko dwóch, to wolę zabrać coś pożytecznego.

— Pożyteczne? Książki o mechanizmach?

— Tak! Pokazują ludziom, jak można żyć lepiej!

— A tamte pokazują ludziom, jak być ludźmi! — oznajmił Didactylos. — Co mi przypomina… Znajdź mi jakąś latarnię. Bez niej czuję się jak ślepy.

Drzwi biblioteki zadygotały od potężnego stukania. Nie było to stukanie ludzi, którzy czekają, aż ktoś otworzy im drzwi.

— Moglibyśmy dorzucić parę tamtych do…

Coś wyrwało zawiasy ze ścian. Drzwi runęły na posadzkę.

Przebiegli po nich żołnierze z obnażonymi mieczami.

— Och, panowie — odezwał się filozof. — Proszę, żebyście nie niszczyli moich kół.

Dowodzący oddziałem kapral spojrzał tępo najpierw na niego, potem na podłogę.

— Jakich kół? — zapytał.

— A może dalibyście mi parę cyrkli i wrócili, powiedzmy, za pół godziny? Co wy na to?

— Zostawcie go, kapralu — polecił Brutha. Przeszedł po drzwiach.

— Powiedziałem, zostawcie.

— Ale mam rozkaz, by…

— Głusi jesteście? Jeśli tak, Kwizycja może was wyleczyć — oświadczył Brutha, zdumiony spokojem własnego głosu.

— Nie należysz do Kwizycji — zauważył kapral.

— Nie — zgodził się chłopiec. — Ale znam człowieka, który należy. Macie przeszukać pałac i znaleźć wszystkie książki. Jego zostawcie ze mną. To starzec. Co może zrobić?

Kapral spoglądał z wahaniem to na nowicjusza, to na jeńców.

— W porządku, kapralu. Przejmuję dowództwo. Obejrzeli się wszyscy.

— Słyszeliście?

Sierżant Symonia przecisnął się do przodu.

— Ale diakon mówił…

— Kapralu!

— Tak jest, sierżancie.

— Diakon jest daleko stąd. A ja tutaj.

— Tak jest, sierżancie.

— Idźcie!

— Tak jest, sierżancie.

Symonia nadstawił ucha, sprawdzając, czy żołnierze rzeczywiście odmaszerowali.

Potem wbił miecz w wyważone drzwi i podszedł do Didactylosa. Zacisnął w pięść lewą dłoń i przykrył ją od góry otwartą prawą.

— Żółw Się Rusza — oświadczył.

— Wszystko zależy — odparł czujnie filozof.

— To znaczy, że… że jestem przyjacielem.

— Dlaczego mamy ci ufać? — spytał Urn.

— Bo nie macie innego wyjścia — wyjaśnił rozsądnie Symonia.

— Możesz nas stąd wydostać? — zapytał Brutha. Symonia spojrzał na niego z niechęcią.

— Ciebie? Dlaczego miałbym cię stąd wydostawać? Jesteś inkwizytorem!

Sięgnął po miecz. Chłopiec cofnął się.

— Wcale nie jestem!

— Na statku, kiedy kapitan próbował cię wybadać, nie odpowiedziałeś. Nie należysz do nas.

— Ale chyba do nich też nie należę. Należę do siebie. Spojrzał błagalnie na Didactylosa, ale był to zmarnowany wysiłek. Zwrócił się więc do Urna.

— Nic nie wiem o tym żołnierzu — powiedział. — Wiem tylko, że Vorbis chce was zabić, a na pewno spali bibliotekę. Ale mogę wam pomóc. Przemyślałem to sobie po drodze.

— Nie słuchajcie go — przerwał mu Symonia. Przyklęknął przed filozofem na jedno kolano, jakby o coś go błagał. — Mistrzu, są tacy… niektórzy z nas… którzy wiedzą, czym jest twoja książka… Spójrz, mam tu egzemplarz…

Sięgnął pod pancerz.

— Skopiowaliśmy ją! — zawołał. — Jeden egzemplarz! To wszystko, co mieliśmy. Ale krążył wśród ludzi. Ci, co potrafią czytać, czytali innym. To wszystko jest takie rozsądne!

— Ee… — zająknął się Didactylos. — Co? Symonia w podnieceniu zamachał rękami.

— Bo przecież wiemy… Bywałem w miejscach, skąd… To prawda! Istnieje Wielki Żółw! I rzeczywiście się rusza! Nie potrzebujemy bogów!

— Urn! Mam nadzieję, że nikt nie zdarł miedzi z dachu?

— Chyba nie.

— Przypomnij mi tylko, żebym nie rozmawiał z tym człowiekiem na zewnątrz.

— Nie rozumiesz? — mówił dalej sierżant. — Mogę cię ocalić. Masz przyjaciół tam, gdzie byś się nie spodziewał. Chodź ze mną. Zabiję tylko tego kapłana…

Chwycił miecz. Brutha odskoczył.

— Nie! Ja też mogę pomóc! Po to przyszedłem! Kiedy zobaczyłem cię przed Vorbisem, zrozumiałem, co mogę zrobić!

— A co możesz zrobić? — spytał drwiąco Urn.

— Mogę uratować bibliotekę.

— Niby jak? — parsknął pogardliwie Symonia. — Zarzucisz ją sobie na plecy i uciekniesz?

— Nie. Nie w ten sposób. Ile macie tu zwojów?

— Około siedmiuset — odpowiedział Didactylos.

— A ile z nich jest ważnych?

— Wszystkie — stwierdził Urn.

— Może parę setek — ocenił Didactylos.

— Wuju!

— Cała reszta to tylko głupstwa, publikowane z próżności.

— Ale to książki!

— Zdołam może wziąć więcej — rzekł z namysłem Brutha. — Czy jest tu jakaś droga na zewnątrz?

— Droga… być może… — zawahał się filozof.

— Nie mów mu! — krzyknął Symonia.