Chłopak delikatnie zbadał zawartość swej pamięci. Wszystko było chyba na miejscu, zwoje z biblioteki ułożone po kolei. Słowa nic dla niego nie znaczyły, jak zresztą dowolne napisy, ale obrazki były ciekawe. W każdym razie ciekawsze niż wszystko inne, co pamiętał dotąd.
Usiadł ostrożnie.
— A więc się obudziłeś — zabrzmiał mu w głowie głos Oma. — Czujesz się trochę pełny, prawda? Czujesz się jak regał? Czujesz się, jakbyś wszędzie w głowie miał wielkie plansze z napisem „SILENCIOS!”? Po coś to zrobił?
— Ja… sam nie wiem. Wydawało się, że to… to kolejna rzecz do zrobienia. Gdzie jesteś?
— Ten twój wojskowy przyjaciel wepchnął mnie do plecaka. Nawiasem mówiąc, dzięki, że się tak dobrze mną opiekowałeś.
Brutha zdołał jakoś stanąć na nogach. Świat wirował wokół niego przez chwilę, dodając trzecią teorię astronomiczną do dwóch, jakie obecnie zajmowały miejscowych myślicieli.
Wyjrzał przez okno. Czerwony blask pochodził z pożarów w całym Efebie, a nad biblioteką płonęła jasnoczerwona zorza.
— Działania partyzanckie — wyjaśnił Om. — Nawet niewolnicy walczą. Nie rozumiem dlaczego. Można by sądzić, że wykorzystają okazję i spróbują się zemścić na swoich panach.
— Niewolnik w Efebie ma szansę zdobycia wolności — mruknął Brutha.
Od strony otwartego końca szopy coś zasyczało i zabrzmiało mechaniczne tykanie.
— Przecież mówiłem — usłyszał Brutha głos Urna. — Zwyczajnie, rura się zapchała. Teraz trzeba więcej paliwa.
Bratha powlókł się w stronę łodzi.
Stali nad łodzią. Jak na łódź, miała kształt całkiem typowy: zaostrzony koniec z przodu i płaski z tyłu. Ale brakowało jej masztu. Była za to duża kula barwy miedzi, zwisająca z drewnianego rusztowania w tylnej części. Pod nią stał żelazny kosz, w którym ktoś już rozpalił solidny ogień.
Kula wirowała na rusztowaniu, wśród kłębów pary.
— O, jest chodząca biblioteka — odezwał się Didactylos. — Tak. Masz rację. To ilustracja zasady reakcji. Nie prosiłem Urna, żeby zbudował taki duży aparat. Tak się to kończy, kiedy ktoś myśli rękami.
— W zeszłym tygodniu nocą popłynąłem nią do latarni morskiej i z powrotem — oświadczył Urn. — Bez żadnych kłopotów.
— Ankh-Morpork leży o wiele dalej — przypomniał Symonia.
— Tak. Leży pięć razy dalej niż odległość między Efebem a Omnią — poinformował uroczyście Brutha. — Był tam jeden zwój z mapami — dodał.
Para z wirującej kuli unosiła się gorącymi obłokami. Kiedy Brutha podszedł bliżej, zauważył pół tuzina bardzo krótkich wioseł. Były połączone razem w coś w rodzaju gwiazdy, umocowane za miedzianą kulą i wysunięte poza tylny koniec łodzi. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniały drewniane koła zębate i kilka pasów transmisyjnych. Kiedy kula wirowała, małe wiosła uderzały o powietrze.
— Jak to działa? — zapytał.
— Bardzo prosto — wyjaśnił Urn. — Ogień…
— Nie mamy na to czasu — przerwał mu Symonia.
— …rozgrzewa wodę i ona się złości — mówił dalej uczeń filozofa. — Wylatuje więc z kuli przez te cztery małe rurki, żeby uciec od ognia. Kłęby pary rozkręcają kulę, a koła zębate i mechanizm śrubowy Legibusa przenoszą ruch na łopatki, które z kolei pchają łódź po wodzie.
— Bardzo filozoficzne — zauważył Didactylos.
Brutha uznał, że powinien wystąpić w obronie dokonań Omni.
— Wielkie wrota w Cytadeli ważą tony, ale otwiera je tylko moc wiary — oświadczył. — Jedno pchnięcie i stają otworem.
— Chciałbym to zobaczyć — powiedział Urn. Brutha poczuł delikatne i grzeszne ukłucie dumy z faktu, że Omnia wciąż miała coś, czym mogła się pochwalić.
— Przypuszczam, że wystarczy dobre wyważenie i trochę hydrauliki.
— Och.
Symonia w zadumie stuknął mechanizm mieczem.
— Pomyślałeś o wszystkich możliwościach? — zapytał. Urn zamachał rękami.
— Chodzi ci o wielkie okręty, sunące po ciemnym jak wino oceanie bez żadnych… — zaczął.
— Na lądzie. Myślałem o lądzie. Może… na jakimś wózku…
— To przecież bez sensu. Po co ładować łódź na wózek? Oczy sierżanta błyszczały — jak u człowieka, który zajrzał w przyszłość i odkrył, że jest osłonięta pancerzem.
— Hm…
— Wszystko to pięknie — wtrącił Didactylos — ale to żadna filozofia.
— Gdzie jest kapłan?
— Tutaj, ale nie jestem…
— Jak się czujesz? Zgasłeś tam jak świeczka.
— Ja… Już lepiej.
— W jednej chwili stoisz prosto, a w następnej mógłbyś służyć za wycieraczkę.
— Jest mi o wiele lepiej.
— Dużo się dzieje, co?
— Czasami.
— Pamiętasz wszystkie zwoje?
— Chyba tak. Kto podpalił bibliotekę? Urn uniósł głowę znad mechanizmu.
— On — powiedział.
Brutha wytrzeszczył oczy na Didactylosa.
— Podłożył pan ogień pod własną bibliotekę?
— Jestem jedynym, który się kwalifikuje — odparł filozof. — Poza tym w taki sposób odebrałem ją Vorbisowi.
— Co?
— Wyobraź sobie, że przeczytałby te zwoje. I tak jest już okropny. A z całą tą wiedzą byłby o wiele gorszy.
— On by ich nie przeczytał — zapewnił Brutha.
— Przeczytałby. Znam takich. Publicznie czysta pobożność, a prywatnie winogrona bez skórki i wszelkie rozkosze.
— Nie Vorbis — rzekł chłopiec z absolutną pewnością w głosie. — Na pewno by nie czytał.
— Wszystko jedno — uciął Didactylos. — Ktoś musiał, więc ja to zrobiłem.
Urn wyprostował się znad rufy łodzi, gdzie dorzucał drewna do kosza pod kulą.
— Możemy już wsiadać? — zapytał.
Brutha usadowił się na twardej ławeczce w śródokręciu, czy jak ta część się nazywała. W powietrzu pachniało gorącą wodą.
— W porządku — stwierdził Urn.
Pociągnął za dźwignię i zanurzył w wodzie obracające się łopatki. Łódź szarpnęła i popłynęła, pozostawiając za sobą kłęby pary.
— Jak się nazywa ten statek? — zapytał Didactylos.
Urn zdziwił się wyraźnie.
— Nazywa? — powtórzył. — To tylko łódka. Zwykła rzecz, zgodna z naturą rzeczy. Nie potrzebuje imienia.
— Imiona są bardziej filozoficzne — stwierdził Didactylos odrobinę nadąsany. — 1 powinieneś rozbić nad nią amforę z winem.
— Po co marnować wino?
Łódź wypłynęła z kanału do zatoki. Z boku widzieli płonące nabrzeże Efebu. Całe miasto było upstrzone plamami pożarów.
— Ale masz amforę na pokładzie? — upewnił się filozof.
— Tak.
— No to podaj.
Za łodzią ciągnął się pas spienionej wody. Łopatki obracały się w równym tempie.
— Bez wiatru! Bez wioślarzy! — zachwycał się Symonia. — Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co zbudowałeś, Urn?
— Oczywiście. Zasada działania jest zadziwiająco prosta.
— Nie o to mi chodziło. Mówię o tym, co można zdziałać z taką energią.
Urn rzucił na palenisko kawałek drewna.
— To zwykłe przekształcenie ciepła w pracę — powiedział. — Sądzę… Na przykład pompowanie wody. Młyny, które mielą nawet wtedy, kiedy nie ma wiatru. Takie rzeczy. Coś takiego miałeś na myśli?