Выбрать главу

— I kobiety?

— Z całą pewnością. Kapitan zmarszczył czoło.

— To zabawne — rzekł. — Dlaczego właściwie poganie i barbarzyńcy mają najlepsze miejsca, gdzie trafiają, kiedy już umrą?

— Faktyczne, ciekawe — zgodził się pierwszy oficer. — Może ma im to wynagrodzić, że… że za życia też mieli niezłą zabawę?

Skrzywił się niepewnie. Teraz, kiedy był martwy, cała ta sprawa wyglądała mu bardzo podejrzanie.

— I pewnie nie ma pan też pojęcia, gdzie leży ten drugi raj?

— Przykro mi, kapitanie.

— Ale nie zaszkodzi poszukać.

Kapitan wyjrzał za burtę. Jeśli płynie się dostatecznie długo, w końcu trzeba dotrzeć do brzegu. Nie zaszkodzi poszukać.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Uśmiechnął się. Dobrze. Szczęśliwy znak… Może jednak wszystko się jakoś ułoży…

W otoczeniu duchów delfinów duch statku płynął wciąż naprzód.

* * *

Mewy nigdy nie dolatywały tak daleko wzdłuż pustynnego brzegu. Ich niszę zajmowały scalbie, przedstawiciele rodziny wron, których wrony pierwsze by się chętnie wyrzekły i o których nigdy nie wspominały w towarzystwie. Scalbie rzadko fruwały, a ich chód przypominał chwiejne podskoki. Charakterystyczne krzyki kojarzyły się słuchaczom z kiepsko funkcjonującym systemem trawiennym. Wyglądały tak, jak wyglądają wszystkie inne ptaki po wylewie ropy. Nic nie zjadało scalbie oprócz innych scalbie. Scalbie zjadały rzeczy, od których nawet sępom robiło się niedobrze. Scalbie zjadłyby nawet skutki tego, że sępom było niedobrze. Scalbie jadły wszystko.

Jeden z nich podskakiwał tego pięknego ranka na piasku i odruchowo dziobał różne rzeczy — na wypadek gdyby kamyki i odłamki drewna nocą stały się jadalne. Doświadczenie podpowiadało mu, że praktycznie wszystko staje się jadalne, jeśli tylko poczeka się dostatecznie długo.

Po chwili scalbie dotarł do wzgórka leżącego na linii wody i ostrożnie dźgnął go dziobem.

Wzgórek jęknął.

Scalbie wycofał się pospiesznie i zainteresował niewielkim zaokrąglonym kamieniem. Był prawie pewien, że jeszcze wczoraj tego kamienia tu nie było. Co sugerowało kolejne badawcze dziobnięcie.

Kamień wysunął głowę.

— Zjeżdżaj stąd, łobuzie — powiedział.

Ptak odsunął się szybko i wykonał coś w rodzaju podskoku z rozbiegu, co było czynnością najbliższą prawdziwego latania, do jakiej scalbie w ogóle były zdolne. Wylądował na stosie zbielałego od słońca drewna wyrzuconego przez fale. Sytuacja wydawała się obiecująca. Jeśli kamień jest żywy, to w końcu będzie martwy.

Wielki Bóg Om poczłapał do Bruthy i kilka razy uderzył skorupą o jego głowę. Chłopiec jęknął.

— Obudź się, mały. Pora wstawać! Hop, hop, hop! Wszyscy na brzeg, kto schodzi na brzeg! Brutha otworzył oko.

— Co się stało?

— Żyjesz. To właśnie się stało — odparł Om.

Życie jest jak plaża, przypomniał sobie. A potem się umiera.

Brutha uklęknął, podpierając się rękami.

Są plaże, które wręcz proszą o kolorowe parasolki.

Są inne, które świadczą o majestacie oceanu.

Ta do nich nie należała. Była zwykłym nagim skrawkiem piasku, gdzie ląd styka się z morzem. Wygładzone wiatrem kawałki drewna leżały wzdłuż linii przyboju. W powietrzu brzęczały różne niemiłe owady. Zapach w powietrzu sugerował, że coś zgniło tu dawno temu, w miejscu, którego scalbie nie potrafiły znaleźć.

Nie była to dobra plaża.

— Och! Boże!

— Lepsze to niż utonąć — pocieszył go Om.

— Tego nie wiem. — Brutha rozejrzał się wzdłuż brzegu. — Czy jest tu woda do picia?

— Chyba nie ma.

— Ossory, księga V, wers 3, mówi, że sprawiłeś, iż świeża woda trysnęła z martwej pustyni.

— To tylko taka poetycka przenośnia.

— Nawet tego nie potrafisz?

— Nie.

Brutha raz jeszcze spojrzał na pustynię. Poza linią przyboju, poza kilkoma kępkami trawy, która już kiedy rosła, wydawała się usychać, ciągnęły się tylko wydmy.

— W którą stronę do Omni? — zapytał.

— Nie chcemy iść do Omni — przypomniał Om. Brutha przyjrzał się żółwiowi. Podniósł go z piasku.

— Myślę, że to tam.

Om gorączkowo wymachiwał łapkami.

— Po co chcesz iść do Omni? — zapytał.

— Nie chcę — odparł chłopiec. — Ale mimo to idę.

* * *

Słońce wisiało wysoko nad plażą. A może i nie.

Brutha wiedział teraz sporo o słońcu. Wiedza sączyła mu się do głowy.

Efebianie bardzo pilnie studiowali astronomię. Expletius udowodnił, że Dysk ma dziesięć tysięcy mil średnicy. Febrius, który o świcie wzdłuż całego kraju ustawił niewolników o szybkiej reakcji i donośnych głosach, wykazał, że światło przemieszcza się z prędkością mniej więcej taką jak dźwięk. A Didactylos rozumował, że w takim przypadku, aby przesunąć się pomiędzy słoniami, słońce musi pokonywać na swej orbicie trzydzieści pięć tysięcy mil dziennie, czyli — inaczej mówiąc — musi lecieć dwa razy szybciej niż jego własne światło. To znaczy, że na ogół widzi sieje tam, gdzie już było, z wyjątkiem dwóch razy dziennie, kiedy samo siebie dogania. To również oznacza, że całe słońce jest cząstką szybszą niż światło — tachjonem, czy też szybkim draniem, jak je nazwał Didactylos.

Wciąż było gorąco. Pozbawione życia morze zdawało się parować.

Brutha brnął przed siebie, krocząc wprost nad jedyną w promieniu wielu mil plamą cienia. Nawet Om przestał narzekać — panował zbyt wielki upał.

Tu i tam odłamki drewna przetaczały się w pianie na granicy morza.

Przed Bruthą powietrze falowało nad piaskiem. A na piasku leżała ciemna plama.

Zbliżał się do niej i patrzył obojętnie, niezdolny do żadnej sensownej myśli. W świecie pomarańczowego żaru plama była jedynie punktem odniesienia, rozszerzającym się i kurczącym na przemian w migotliwej mgiełce.

Z bliska plama okazała się Vorbisem.

Długo trwało, nim świadomość tego przesączyła się do głowy chłopca.

Vorbis.

Bez szaty. Cała porwana. Tylko w kamizeli. Nabijanej ćwiekami. Cała noga. We krwi. Pokaleczona na. Kamieniach. Vorbis.

Bruthą osunął się na kolana. Scalbie na linii przyboju zakrakał.

— On jeszcze… żyje.

— Szkoda — mruknął Om.

— Powinniśmy coś… zrobić… dla niego.

— Tak? Poszukaj jakiegoś kamienia i rozwal mu głowę.

— Nie możemy go tak zostawić.

— Przekonamy się.

— Nie.

Bruthą wsunął rękę pod ramiona ekskwizytora i spróbował go podnieść. Ku jego tępemu zdumieniu, Vorbis prawie nic nie ważył. Szata skrywała ciało będące zaledwie skórą obciągniętą na kościach. Bruthą mógłby przełamać je gołymi rękami.

— Co ze mną? — jęknął Om.

— Ty masz cztery nogi — odparł chłopiec.

— Jestem twoim Bogiem!

— Tak. Wiem.

Bruthą ruszył wolno po piasku.

— Ale co chcesz z nim zrobić?

— Zabrać go do Omni — wychrypiał Bruthą. — Ludzie muszą wiedzieć. Co zrobił.

— Oszalałeś! Myślisz, że dasz radę nieść go aż do Omni?

— Nie wiem. Spróbuję.

— Ty… Ty… — Om uderzył łapką o piasek. — Na świecie żyją miliony ludzi, a ja musiałem trafić na ciebie! Dureń! Dureń!

Brutha wolno stawał się rozmytym kształtem w falującym powietrzu.

— To koniec! — krzyczał Om. — Nie jesteś mi potrzebny! Myślisz, że cię potrzebuję? Wcale nie! Szybko znajdę sobie innego wyznawcę! Żaden problem!