Выбрать главу

Brutha zniknął.

— I wcale cię nie gonię! — wrzasnął Om.

* * *

Brutha patrzył na swoje stopy wlokące się jedna za drugą. Przekroczył już granicę, przed którą zdolny był do myślenia. W jego topniejącym z gorąca mózgu krążyły tylko oderwane obrazy i strzępy wspomnień.

Sny… To te obrazy w głowie. Coaxes napisał cały zwój na ich temat. Zabobonni mogą wierzyć, że Bóg przesyła im wiadomość, ale naprawdę tworzy je sam mózg i odtwarza, kiedy co noc sortuje i układa doświadczenia dnia. Brutha nigdy nie śnił. Więc czasami następowała… ciemność, kiedy umysł porządkował wiedzę. Uporządkował wszystkie książki. I teraz Brutha wiedział, choć się nie uczył.

To były sny.

Bóg. Bóg potrzebuje ludzi. Wiara jest pożywieniem bogów. Ale potrzebują także kształtu. Bóstwa stają się takie, w jakie ludzie wierzą, że być powinny. Dlatego bogini mądrości nosi pingwina. Coś takiego może się zdarzyć każdemu bóstwu. Powinna nosić sowę. Wszyscy o tym wiedzą. Ale pewien marny rzeźbiarz, który sowy znał tylko z opisów, spartolił posąg. Potem wkroczyła wiara i zanim kto zdążył się obejrzeć, bogini mądrości musiała dźwigać ptaka, który przez cały czas ma na sobie strój wieczorowy i śmierdzi rybami.

Człowiek nadaje bóstwu kształt, jakby wlewał galaretę do formy.

Bogowie często stają się postacią ojca, twierdził Abraxas Agnostyk. Bogowie wyglądają jak wielka broda na niebie, bo kiedy człowiek jest jeszcze mały, tak właśnie widzi ojca.

Oczywiście, Abraxas przeżył… Ta myśl pojawiła się ostra i zimna w tej części umysłu, którą Brutha wciąż jeszcze mógł nazwać swoją. Bogom nie przeszkadzają ateiści, pod warunkiem że są to ateiści gorący, głębocy, żarliwi — jak Symonia. Ateiści, którzy cale życie nie wierzą, cale życie nienawidzą bogów za to, że ci nie istnieją. Taki ateizm jest niczym skala. To prawie wiara…

Piasek. To właśnie leży na pustyni. Kryształki skały ułożone w wydmy. Gordo z Tsortu uważał, że piasek to starta góra, ale Irexes odkrył, że piaskowiec to kamień zbudowany ze sprasowanego piasku, co sugeruje, że ziarnka piasku są przodkami gór…

Mnóstwo małych kryształków. A każdy z nich rósł i rósł…

Rósł coraz większy…

W milczeniu, nie zdając sobie z tego sprawy, Brutha przestał padać na twarz i legł nieruchomo.

* * *

— Spadaj stąd!

Scalbie nie zwracał na niego uwagi. To było ciekawe… Oglądał kawałki piasku, których nigdy wcześniej nie widział. I oczywiście istniała duża szansa, a nawet pewność, że na końcu tego wszystkiego czeka go niezły posiłek.

Przysiadł na skorupie Oma.

Om szedł po piasku. Od czasu do czasu przystawał, żeby krzyknąć na swego pasażera.

Brutha tędy przechodził.

Ale tam dalej jedna z wystających skal, sterczących z piasku niczym wyspy na morzu, sięgała aż do wody. Nigdy nie zdołałby się na nią wspiąć. Ślady stóp skręcały w głąb lądu — na pustynię.

— Idiota!

Om ruszył zboczem wydmy. Głęboko wbijał łapki, by nie zsuwać się do tyłu.

Za grzbietem ślady stóp zmieniły się w długi rowek. Brutha musiał upaść. Om schował łapki i zjechał w skorupie na sam dół.

Tutaj ślady skręcały. Brutha pewnie uznał, że obejdzie kolejną wydmę dookoła i po drugiej stronie odnajdzie tę skałę. Om znał się na pustyniach. Wiedział w szczególności, że tego typu logikę stosowały wcześniej tysiące białych, przysypanych piaskiem szkieletów.

Mimo to ruszył po śladach, wdzięczny losowi za cień rzucany przez wydmę teraz, gdy zachodziło słońce.

Wokół wydmy… Tak, a teraz ślady zygzakowały niepewnie i skręcały pod górę, pod kątem prostym do kierunku, gdzie powinny zmierzać. To oczywiste… Tak właśnie działają pustynie: mają własny system grawitacji. Ciągną wszystko do środka.

* * *

Brutha czołgał się przed siebie, wlokąc Vorbisa za bezwładną rękę. Bał się zatrzymać. Babcia znowu go zbije. W dodatku mistrz Nhumrod dryfował tuż poza granicą pola widzenia.

— Bardzo mnie rozczarowałeś, Brutho. Mmm?

— Chcę… wody…

— …wody — powtórzył Nhumrod. — Ufaj Wielkiemu Bogu. Brutha skoncentrował się. Nhumrod zniknął.

— Wielki Boże — powiedział.

Gdzieś przecież musi być trochę cienia. Pustynia nie może się ciągnąć w nieskończoność.

* * *

Słońce zaszło szybko. Przez chwilę, Om wiedział o tym, piasek będzie wypromieniowywał ciepło i jego własna skorupa zdoła je zmagazynować. To jednak szybko minie i zacznie się ostry chłód nocy na pustyni.

Gwiazdy świeciły już na niebie, kiedy wreszcie znalazł Bruthę. Vorbis leżał porzucony kawałek wcześniej. Om podciągnął się do ucha chłopca.

— Hej!

Nie odpowiedział mu żaden dźwięk, żadne poruszenie. Om delikatnie stuknął Bruthę w głowę, po czym obejrzał jego spękane wargi.

Usłyszał za sobą stukanie.

Scalbie badał dziobem palce nóg Bruthy. Jednak działalność ta została gwałtownie przerwana, gdy szczęki żółwia zacisnęły się na jego nodze.

— Ówiue ci, żefys sfadau!

Scalbie beknął przerażony i próbował odlecieć, ale przeszkadzał mu żółw, uparcie uczepiony do nogi.

Om kilka razy odbił się na piasku, nim wreszcie wypuścił ptaka. Próbował splunąć, lecz pyszczki żółwi się do tego nie nadają.

— Nie znoszę wszystkich ptaków — zwrócił się do wieczornego nieba.

Scalbie obserwował go z wyrzutem ze szczytu najbliższej wydmy. Nastroszył tłuste pióra gestem kogoś, kto gotów jest czekać całą noc. Tyle, ile będzie trzeba.

Om popełzł z powrotem do Bruthy. Chłopak przynajmniej jeszcze oddychał.

Woda…

Bóg zastanowił się przez chwilę. Uderzyć o skałę… Tak, to jeden ze sposobów. Zmusić wodę, żeby popłynęła… Żaden kłopot. Woda ma naturalną tendencję do płynięcia. Trzeba tylko dopilnować, żeby płynęła tutaj, a nie gdzie indziej. Całkiem prosta sprawa dla bóstwa w szczytowej formie.

Jak to rozwiązać z perspektywy żółwia?

Przeczołgał się do stóp wydmy, po czym chodził tam i z powrotem przez kilka minut. W końcu wybrał odpowiednie miejsce i zaczął kopać.

* * *

Coś się nie zgadzało. Przed chwilą było potwornie gorąco. A teraz lodowato zimno.

Brutha otworzył oczy. Gwiazdy nad pustynią, jaskrawe i białe, spojrzały na niego z góry. Miał wrażenie, że język wypełnia mu całe usta. Zaraz, co to było…

Woda.

Przetoczył się na bok. Poprzednio słyszał głosy w swojej głowie, a teraz słyszał je na zewnątrz. Były słabe, ale wyraźnie obecne, odbijające się cichym echem od zalanego księżycowym blaskiem piasku.

Poczołgał się z trudem do stóp wydmy. Wyrastał tam kopczyk. A właściwie nawet kilka kopczyków. Jakieś szmery dobiegały od strony jednego z nich. Chłopiec przysunął się bliżej.

W kopczyku był otwór. I ktoś przeklinał. Brutha miał niemal wrażenie, że słowa odbijają się echem w tunelu, jakby ten ktoś był pod ziemią. Nie rozróżniał ich, ale treść był oczywista.

Brutha osunął się na piasek i patrzył.

Po kilku minutach u wylotu otworu dostrzegł jakiś ruch. Wynurzył się Om, pokryty czymś, co — gdyby nie byli na pustyni — Brutha nazwałby błotem.