Выбрать главу

Przy wyważonych drzwiach stał mocno zbudowany mężczyzna w czarnej szacie. Strażnik obok w sposób bardzo znaczący trzymał miecz.

— Kim jesteś? Co tu robisz?

Urn wahał się tylko przez chwilę.

Wskazał kluczem za siebie.

— Chodzi o gniazdo wału, nie? — powiedział. — Macie paskudny wyciek wokół gniazda. Aż dziwne, że wszystko się jeszcze trzyma.

Mężczyzna w czerni wszedł do pomieszczenia. Spojrzał niepewnie na Urna, potem zauważył tryskającą z rury wodę. Potem znowu skierował wzrok na Urna.

— Ale ty nie… — zaczął.

Obejrzał się, kiedy Fergmen walnął strażnika kawałkiem ułamanej rury. I prawie natychmiast klucz Urna trafił go w żołądek. Urn nie był silny, ale klucz miał długi, a reszty dokonała dobrze znana zasada dźwigni. Mężczyzna w czarnej szacie zgiął się wpół, zatoczył do tyłu i oparł o jeden z ciężarów.

To, co zaszło potem, działo się jakby w zwolnionym tempie. Diakon Cusp chwycił ciężar, żeby się przytrzymać. Ciężar opadł wolno, gdy waga człowieka dodała się do wagi wody. Cusp sięgnął wyżej. Ciężar opadł dalej, poniżej wylotu szybu. Cusp raz jeszcze spróbował odzyskać równowagę, ale teraz oparł się o powietrze i runął w dół, na zjeżdżający ciężar.

Urn widział jego wpatrzoną w siebie twarz, gdy ciężar zsuwał się coraz niżej.

Mając dźwignię, mógłby zmienić świat. Z całą pewnością zmienił go dla diakona Cuspa. Sprawił, że świat przestał istnieć. Fergmen ze wzniesioną rurą stał nad strażnikiem.

— Znam go — oświadczył. — Zaraz…

— Nie mamy czasu!

— Ale…

Nad nimi zastukała przekładnia. Rozległ się daleki zgrzyt spiżu o spiż.

— Wynośmy się stąd — powiedział Urn. — Tylko bogowie wiedzą, co się tam dzieje na górze.

* * *

Ciosy spadły na skorupę nieruchomego Żółwia. — Przeklęty! Bądź przeklęty! — krzyczał Symonia, bijąc pancerz pięściami. — Rusz się! Rozkazuję ci, żebyś ruszył! Nie rozumiesz po ludzku? Ruszaj się!

Nieruchoma maszyna wypuszczała parę i stała w miejscu.

* * *

Om wpełzł po zboczu na niewielki wzgórek. A zatem doszło już do tego… Istniał tylko jeden sposób, by szybko dostać się do Cytadeli. Przy odrobinie szczęścia miał jedną szansę na milion.

* * *

Brutha stał przed ogromnymi wrotami. Nie zwracał uwagi na tłum ani na szepty strażników. Kwizycja mogła aresztować każdego, jednak gwardziści nie byli pewni, co się z nimi stanie, jeśli zatrzymają arcybiskupa. Zwłaszcza tak niedawno wyróżnionego przez proroka.

Jakiś znak, myślał Brutha w samotności swego umysłu. Wrota zadrżały i z wolna otworzyły się na zewnątrz. Brutha zrobił krok naprzód. Nie był teraz w pełni przytomny, w każdym razie nie w sposób spójny, zrozumiały dla zwykłych ludzi. Tylko niewielka jego część wciąż potrafiła ocenić stan własnego umysłu i pomyśleć: Może wielcy prorocy czuli się tak przez cały czas.

Tysiące w świątyni rozglądały się ze zdziwieniem. Chóry niższych iamów urwały pieśń. Brutha szedł środkiem — jedyny mający cel wśród oszołomionego nagle tłumu.

Vorbis stał pośrodku hali, pod sklepieniem kopuły. Straże ruszyły w stronę Bruthy, jednak Vorbis uniósł dłoń delikatnym, ale bardzo znaczącym gestem.

Dopiero teraz Brutha zrozumiał, co widzi przed sobą. Obok Vorbisa leżała laska Ossory’ego, płaszcz Abbysa i sandały Ceny. Kopułę podpierały masywne figury czterech pierwszych proroków. Nigdy ich jeszcze nie widział. Słuchał o nich każdego dnia swego dzieciństwa.

Czym teraz byli? Nie mieli żadnego znaczenia. Nic nie miało znaczenia, jeśli Vorbis będzie prorokiem. Nic nie miało znaczenia, jeśli cenobiarchą będzie człowiek, który w przestrzeni swej głowy słyszy jedynie własne myśli.

Był świadom, że gest Vorbisa nie tylko powstrzymał strażników, choć nadal otaczali go niby żywopłot. Gest Vorbisa wypełnił także świątynię ciszą. I w tej ciszy Vorbis przemówił.

— Ach… Mój Brutha. Szukaliśmy cię, ale na próżno. A teraz nawet ty jesteś tutaj…

Brutha zatrzymał się o kilka stóp od niego. Moment tego… cokolwiek to było, co pchnęło go przez wrota, teraz przeminął.

Teraz pozostał tylko Vorbis.

Uśmiechnięty.

Ten fragment Bruthy, który wciąż zdolny był do myślenia, powtarzał: Nic już nie możesz zrobić. Nikt nie zechce cię słuchać. Nikt się nie przejmie. Nieważne, co powiesz o Efebie i bracie Murducku, i pustyni. Nie będzie to fundamentalnie prawdziwe.

Fundamentalnie prawdziwy. Taki właśnie jest świat, po którym chodzi Vorbis.

— Czy coś się stało? — zapytał Vorbis. — Chciałbyś coś powiedzieć?

Ciemne, czarne oczy przesłoniły cały świat jak dwie przepaście.

Umysł Bruthy zrezygnował, a kontrolę przejęło ciało. Podniosło rękę i zamachnęło się, nie zważając na nagły ruch podrywających się do biegu gwardzistów.

Brutha zobaczył, jak Vorbis nadstawia policzek i uśmiecha się lekko.

Zatrzymał się i opuścił rękę.

— Nie — powiedział. — Nie zrobię tego.

Wtedy, po raz pierwszy w życiu, zobaczył naprawdę wściekłego Vorbisa. Wcześniej zdarzało się, że diakon był zagniewany, ale gniewem tym kierował mózg, włączając i wyłączając go zależnie od potrzeby. Teraz to było coś innego, coś wymykającego się spod kontroli. I pojawiło się na jego twarzy tylko przez chwilę.

Kiedy strażnicy pochwycili Bruthę, Vorbis podszedł i poklepał go po ramieniu. Przez chwilę patrzył chłopcu prosto w oczy.

— Wychłostajcie go, aż będzie ledwie żywy — powiedział cicho. — A potem spalcie.

Któryś z iamów otworzył usta, ale zamilkł, gdy zobaczył twarz Vorbisa.

— Zróbcie to natychmiast.

* * *

Świat ciszy… Tu, w górze, nie słychać niczego prócz szumu wiatru między piórami.

Tu, w górze, świat jest okrągły, otoczony wstęgą morza. Pole widzenia sięga od horyzontu po horyzont. Słońce jest bliższe.

A mimo to spojrzenie sięga w dół, poszukuje znajomych kształtów…

…w dole, na polu, na skraju pustyni…

…na niskim pagórku…

…malutka ruchoma kopuła, bezsensownie odsłonięta…

Żadnych dźwięków prócz szumu wiatru między piórami… Orzeł składa skrzydła i pikuje w dół jak strzała; świat obraca się wokół maleńkiego ruchomego kształtu będącego w centrum orlej uwagi…

Bliżej i…

…wysunąć szpony…

…chwyt…

…i wzlot…

* * *

Brutha otworzył oczy.

Plecy tylko mu dokuczały. Już dawno nauczył się wyłączać ból.

Ale teraz leżał rozciągnięty na jakiejś powierzchni. Ręce i nogi miał przykute do czegoś, czego nie widział. W górze niebo. Z boku wyniosły front Świątyni.

Przekrzywiając nieco głowę, mógł zobaczyć milczący tłum. I brązowy metal żelaznego żółwia. Czuł dym.

Ktoś właśnie dociskał kajdany na jego przegubie. Brutha przekręcił głowę i spojrzał na inkwizytora. Zaraz, co to miał powiedzieć? Aha…

— Żółw Się Rusza? — wymamrotał. Mężczyzna westchnął.

— Nie ten, przyjacielu.

* * *

Świat wirował pod Omem, gdy orzeł wznosił się na wysokość odpowiednią do strzaskania skorupy. Egzystencjalna trwoga przed opuszczaniem ziemi obiegła jego umysł. Myśli Bruthy, jasne i czyste tak blisko śmierci…