Выбрать главу

Nie był to zwykły grom. Jąkał się niczym zawstydzone supernowe. Potężne, rwące strugi dźwięku szarpały niebiosa. Piach strzelał fontannami w górę i wirował nad ciałami żołnierzy leżącymi twarzami w dół na plaży. Błyskawica ukłuła ziemię, iskry przeskakiwały między ostrzami włóczni a klingami mieczy.

Symonia wytrzeszczył oczy w huczącej ciemności.

— Co to jest, do wszystkich piekieł? — zapytał leżącego obok człowieka.

Był to Argavisti. Spojrzeli na siebie nawzajem.

Znowu grom zagrzechotał na niebie. Bałwany wspinały się jeden na drugi i uderzały w okręty. Kadłub z przerażającą gracją zbliżał się do kadłuba, dodając do basowej melodii gromu kontrapunkty pękającego drewna.

Złamany maszt runął na piasek obok głowy Symonii.

— Zginiemy, jeśli zostaniemy tutaj — stwierdził sierżant. — Chodźmy.

Zataczali się wśród kłębów wodnego pyłu i piasku, między grupkami skulonych, modlących się żołnierzy. Wreszcie trafili na coś twardego, na wpół przysypanego.

Wczołgali się do oazy spokoju pod Żółwiem.

Inni już wcześniej wpadli na ten pomysł. Mroczne postacie siedziały albo leżały w ciemności. Przygnębiony Urn usiadł na swojej skrzynce z narzędziami. Pachniało wypatroszoną rybą.

— Bogowie się gniewają — stwierdził Borvorius.

— Są wściekli — dodał Argavisti.

— Ja też nie jestem w najlepszym nastroju — oświadczył Symonia. — Bogowie? Ha!

— Nie jest to najlepsza pora na bezbożność — zauważył Rhamap.

— Efan.

Na zewnątrz zaczął padać deszcz winogron.

— Nie wyobrażam sobie lepszej — odparł Symonia. Odłamek rogu obfitości odbił się od pancerza Żółwia, który zakołysał się na kolczastych kołach.

— Ale dlaczego się na nas rozgniewali? — nie rozumiał Argavisti.

— Robimy przecież to, czego chcą.

Borvorius spróbował się uśmiechnąć.

— Jak to bogowie — mruknął. — Z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej.

Ktoś — tsortiański żołnierz — szturchnął Symonię i podał mu wilgotnego papierosa. Wbrew sobie, sierżant zaciągnął się mocno.

— Niezły tytoń — pochwalił. — To, co rośnie u nas, przypomina raczej wielbłądzi nawóz.

Przekazał papierosa przygarbionemu sąsiadowi z drugiej strony.

DZIĘKUJĘ.

Borvorius wydobył skądś manierkę.

— Pójdziesz do piekła, jeśli dodasz sobie ducha? — zapytał.

— Na to wygląda — odparł z roztargnieniem Symonia. — Tylko Om może… — Zobaczył manierkę. — Aha, chodzi o alkohol? Prawdopodobnie tak. Ale kto by się przejmował? Przez tłum kapłanów i tak nie przedostanę się do ogni. Dzięki.

— Podaj dalej.

DZIĘKUJĘ.

Żółw zakołysał się od uderzenia pioruna.

— G’ny’himbe bo?

Wszyscy spojrzeli na kawałki surowej ryby i zachęcający uśmiech Fasty Benja.

— Mogę wygarnąć trochę węgli z paleniska — oświadczył po chwili Urn.

Ktoś klepnął Symonię po ramieniu, wywołując dziwne uczucie mrowienia.

BARDZO DZIĘKUJĘ. MUSZĘ JUŻ IŚĆ.

Sierżant zdał sobie sprawę z nagłego podmuchu powietrza, gwałtownego oddechu wszechświata. Obejrzał się i zdążył jeszcze zobaczyć, jak fala unosi okręt i ciska nim o wydmy.

Daleki krzyk zabarwił wycie wichury.

Żołnierze patrzyli nieruchomo.

— Tam byli ludzie — szepnął Argavisti. Symonia rzucił manierkę.

— Idziemy — rzekł.

I kiedy wśród huraganu odciągali połamane deski, gdy Urn stosował wszystko, co wiedział o dźwigniach, kiedy używali hełmów jak łopat, by podkopać się pod wrak, nikt nie pytał, kogo naprawdę ratują ani jaki nosi mundur.

Mgła kłębiła się na wietrze, gorąca i strzelająca iskrami, a morze wciąż atakowało.

Symonia podniósł fragment masztu i nagle poczuł, że ciężar się zmniejsza — ktoś chwycił za drugi koniec. Podniósł głowę i spojrzał w oczy Bruthy.

— Nic nie mów — powiedział Brutha.

— Bogowie nam to robią?

— Nic nie mów!

— Muszę wiedzieć!

— To chyba lepiej, niż gdybyśmy sami to sobie robili, prawda?

— Tam są ludzie, którzy nie zdążyli zejść ze statków!

— Nikt nigdy nie twierdził, że to będzie przyjemne. Symonia odciągnął jakieś deski. Pod nimi leżał człowiek. Zbroję i mundur miał tak zabrudzone, że aż nierozpoznawalne, ale żył.

— Posłuchaj — rzekł Symonia. Wiatr szarpał jego płaszczem. — Nie poddam się! Nie wygrałeś! Nie robię tego dla żadnych bogów, nieważne, czy istnieją, czy nie! Robię to dla ludzi. I przestań się tak uśmiechać!

Dwie kostki upadły na piasek. Jarzyły się przez chwilę i strzelały iskrami, a potem wyparowały.

Morze się uspokoiło. Poszarpane kłęby mgły rozwiały się w nicość. Powietrze wciąż było przymglone, ale przynajmniej znów widzieli słońce, choć tylko jako jaśniejszy obszar na kopule nieba.

Raz jeszcze pojawiło się wrażenie, że wszechświat nabiera tchu.

Nagle zjawili się bogowie, przejrzyści, migoczący, trochę rozmyci. Słońce pobłyskiwało na sugestii złocistych loków, lir i skrzydeł.

Kiedy przemówili, mówili chórem; niektóre glosy wyprzedzały inne albo się spóźniały, jak zwykle gdy spora grupa próbuje wiernie powtórzyć to, co kazano im powiedzieć.

Om stal wśród nich, zaraz za tsortiańskim bogiem gromu, z wyrazem zamyślenia na twarzy. Dało się zauważyć — a może tylko Brutha to dostrzegł — że prawa ręka boga gromu znika za plecami w taki sposób, jak gdyby ktoś — gdyby można sobie wyobrazić coś takiego — wykręcał mu ją do granicy bólu.

To, co mówili bogowie, każdy z walczących słyszał w swoim ojczystym języku i zgodnie z własnym rozumieniem. W sumie jednak wszystko sprowadzało się do:

I. To nie jest Gra.

II. Tutaj i Teraz — Żyjecie.

* * *

A potem było już po wszystkim.

* * *

— Będzie z pana doskonały biskup — zapewnił Brutha.

— Ja? — zdziwił się Didactylos. — Przecież jestem filozofem!

— To dobrze. Najwyższy czas, żeby i u nas jakiś się pojawił.

— I Efebianinem!

— To dobrze. Wymyśli pan lepsze sposoby rządzenia krajem. Kapłani nie powinni się tym zajmować. Ani żołnierze.

— Dziękuję — mruknął Symonia.

Siedzieli w ogrodzie cenobiarchy. Wysoko nad ich głowami krążył orzeł wypatrujący czegokolwiek, co nie jest żółwiem.

— Podoba mi się idea demokracji — stwierdził Brutha. — Trzeba mieć kogoś, komu nikt nie ufa. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni. Proszę o tym pomyśleć. Symonia…

— Tak?

— Mianuję cię przywódcą Kwizycji.

— Co?!

— Chcę, żebyś z nią skończył. I chcę, żebyś to zrobił w sposób dla nich możliwie ciężki.

— Mam zabić wszystkich inkwizytorów? Zgoda!

— Nie. To by był łatwy sposób. Chcę jak najmniej śmierci. Ci, którzy to lubili, może. Ale tylko ci. Zaraz… gdzie jest Urn?

Ruchomy Żółw wciąż stał na plaży, z kołami zasypanymi piaskiem naniesionym przez sztorm. Urn był zbyt zakłopotany, żeby próbować go odkopać.

— Ostatnio, kiedy go widziałem, majstrował przy mechanizmie wrót — poinformował Didactylos. — Jest najszczęśliwszy, kiedy przy czymś majstruje.

— Owszem. Musimy mu znaleźć jakieś zajęcie. Irygacja. Architektura. Takie rzeczy.

— A co ty będziesz robił? — zainteresował się Symonia.