Выбрать главу

Jeśli miałbyś zamiar odejść z Floty, Ernie, wracaj na Langri. Mam dla ciebie prace.

— Dziękuje, będę o tym pamiętał. Wembling dopił drinka, klepnął obiema rakami w blat stolika i podniósł się.

— Pójdziesz ze mną na czwórkę po południu?

— Cały dzień mam wypełniony, ale kogoś poślę. Wembling skinął głową i odszedł, kołysząc się jak kaczka. Dallman przez, jakiś czas trzymał szklankę z drinkiem w dłoni i obserwował halsujące łodzie myśliwskie. Zaraz po wyjściu Wemblinga muzyka zaczęła grać głośniej, a taniec, który jej towarzyszył był coraz bardziej niepokojąco zwariowany, więc Dallman uciekł w końcu do swego biura. Znów stanął przy oknie i obserwował łodzie. Przez pół dnia zastanawiał się, co ma zrobić ze wspólnym raportem Arica Horta i Talithy Warr. Podawał on liczby zgonów w poszczególnych wsiach w ciągu ostatniego miesiąca oraz zawierał oficjalnie potwierdzone oświadczenie własnego lekarza Wemblinga, dotyczące stanu fizycznego tubylców. Przedstawiał również niewesołe prognozy na temat przyszłych zgonów. Był to wzorowy raport: obiektywny, zwięzły i podawał sprawdzalne Takty, lecz gdyby przekazał go sztabowi, jak to robił z poprzednimi raportami, wraz z listem przewodnim, podkreślającym, że prace związane z budową uzdrowiska Wemblinga prowadzą do eksterminacji tubylców, sztab odłożyłby go do szuflady.

Ci w sztabie niewątpliwie pragnęli, żeby przestał się upierać i skończył z tym, ale nie śmieli powiedzieć mu tego wprost. Zgodnie z otrzymanymi rozkazami, Dallman miał chronić tubylców oraz zapewnić Wemblingowi możliwość korzystania ze swych uprawnień, lecz rozkazy nie uwzględniały tego, że obie te sprawy nie dadzą się ze sobą pogodzić.

Gdzieś w wyższych sferach władzy politycznej były osoby, które w porozumieniu z Wemblingiem pogwałciły traktat oficjalnie zawarty przez ich rząd, a jeśli dowiedzą się o dylemacie Dallmana, nieźle się wystraszą. Wykorzystają wszystkie swoje wpływy, by odłożyć do szuflady takie raporty i zatrzymać je tam, pozwalając zginąć całemu ludowi, gdyż jego uratowanie byłoby równoznaczne z ujawnieniem ich udziału w czynie przestępczym. W końcu wybuchnie skandal i wszyscy weń zamieszani będą zniszczeni, z wyjątkiem Wemblinga.

Jednak stanie się to za późno.

Kłopot Dallmana polegał na tym, żeby wysłać raport tam, gdzie zostanie właściwie zbadany i gdzie rozpocznie się odpowiednie działanie, a jeśli takie miejsce istniało, żadna z osób, z którymi kontaktował się w tej sprawie, nie wiedziała, gdzie się ono znajduje.

W końcu zrezygnowany zabrał się do pracy nad plikiem papierów leżących na biurku.

Było już dobrze po południu, kiedy do jego świadomości dotarł coraz bliższy, wibrujący gwizd silników podchodzącego do lądowania statku kosmicznego. Od tego przeraźliwego ryku zatrząsł się cały budynek, gdy statek przeleciał nad nim na niewielkiej wysokości. Ledwie go Dallman ujrzał, poderwał się i podskoczył do drzwi.

Dyżurny podchorąży wyglądał spod swego biurka z pobladłą twarzą. Wygramolił się stamtąd na czworakach i podniósł się.

— Co to było, panie admirale? — spytał zakłopotany.

Dallman przebiegł koło niego bez słowa. Na dworze kilku robotników gramoliło się spod jakiejś maszyny budowlanej. Kierowca Wemblinga jeszcze znajdował się pod jego pojazdem. Dallman wyciągnął go stamtąd i jak najszybciej kazał się zawieźć na lądowisko.

Kapitan Protz stał na szczycie trapu swego statku i ze złością patrzył w dal.

— Gdzie on wylądował? — zawołał doń Dallman.

— Gdzieś w lesie — rzekł Protz. Jego twarz była czerwona od gniewu.

— Co to za idiota?

— Nie wiem. Może spróbowalibyśmy to ustalić.

— A kiedy już ustalimy, chcę dostać licencję kapitana tego statku. Nie poprosił o zezwolenie, pogwałcił wszystkie przepisy i wylądował przynajmniej dwadzieścia kilometrów

od lądowiska.

W wyniku dochodzenia, które trwało całe pięć minut, ustalono dwie rzeczy: statek nie należał do Floty, a szef zaopatrzenia budowy Wemblinga nic o jego przybyciu nie wiedział — nie spodziewał się żadnego statku. Tymczasem helikopter zwiadowczy ścinał czubki drzew w pobliżu przypuszczalnego miejsca lądowania nieznanego statku, lecz pilot nie znalazł żadnego śladu.

— Może to oznaczać tylko jedno — rzekł Dallman — tubylcy mają gości.

— Dlaczego pan tak uważa?

— Myślę, że lądowanie nie było ani nieudolne, ani przypadkowe. Statek zachowywał się tak celowo, by uniknąć przechwycenia. Tubylcy zapewne zdążyli już dokładnie go ukryć, co oznacza, że ani helikopter zwiadowczy, ani patrole naziemne nie mają zbyt wielkich szans znalezienia go. Powiedzmy, jedną na milion.

— Poszukiwania naziemne i tak już się rozpoczęły — rzekł Protz. — Ja bym nie wydał ludziom rozkazu przeszukiwania tego lasu. Tak czy inaczej, nie sądzę, żeby na Langri był jakiś przenośny wykrywacz.

— Ja z całą pewnością nie słyszałem, żeby tu było coś takiego.

— Z czym ten obcy mógł przyjechać do tubylców?

— A może przemycają broń? — podsunął Dallman.

— W takim razie — mruknął Protz z wyraźnym niezadowoleniem — musimy przeprowadzić poszukiwania na-o ziemne. Ale jeśli nawet znajdziemy statek, broń będzie już wyładowana i ukryta.

— Jeżeli nas zaatakują, musimy ich rozgromić — rzekł przygnębiony Dallman. — Miałem nadzieję, że moje zadanie uda się wykonać bez jednego strzału do tubylców. O wiele bardziej bym wolał strzelać do Wemblinga.

20

Szeroki pas światła otaczał cały teren budowy, a na lądowisku każdy statek stał we własnym owalu jasności. Na jego skraju widać było garbatą sylwetkę helikoptera zwiadowczego z jego charakterystyczną, małą kabiną, umieszczoną na olbrzymiej, okrągłej obudowie turbiny. Kiedy zbliżali się tam Dallman z Protzem, pilot helikoptera zeskoczył na ziemię i zasalutował.

— Mogę startować w każdej chwili, panie admirale — rzekł.

— Szkoda, że Langri nie ma księżyca — zauważył Protz, rozglądając się dokoła. — Pięknie by wyglądała w jego świetle.

— Niech pan to powie Wemblingowi — rzekł Dallman — to zbuduje księżyc.

Weszli do kabiny helikoptera, który wystrzelił stromo do góry i mknął wzdłuż wybrzeża, stale się wznosząc. Patrząc w dół w zupełną czerń, Dallman zauważył nagle jakąś plamkę światła na horyzoncie. Nabierając wysokości, widzieli coraz więcej takich plamek.

Dallman dotknął ramienia pilota.

— Czy możemy zbliżyć się do nich? — spytał.

Polecieli w dół, jak do przepaści i sunęli nad wsią na niewielkiej wysokości, a plamki światła zmieniły się w rzędy ognisk, które rozświetlały swym blaskiem cały owal wsi. Panowała tam jakaś ożywiona bieganina, ale Dallman nie miał pojęcia, z jakiego powodu.

— Uważa pan, że to nienormalne? — spytał pilota.

— Całkowicie nienormalne, panie admirale. Swój wieczorny posiłek jedzą o zmierzchu, po powrocie łodzi myśliwskich. To znaczy, jeśli jest coś do jedzenia. Czasami nie ma. Kiedy skończą kolację, można oblecieć całe wybrzeże i nie zobaczyć nawet jednego błysku światła poza miejscami, gdzie prowadzi się budowę.

— To wstyd, że tak mało wiemy o tubylcach — rzekł Dallman. — Nigdy nie wiem, o czym myśli Fornri i wątpię, by Arie Hort lepiej ode mnie go rozumiał. Urząd Kolonialny powinien był wysłać zespół naukowców, żeby przeprowadzili nad nimi badania. Nic panu nie przychodzi do głowy? — zwrócił się do Protza.