— To daje dużo do myślenia, ale niech mnie kule biją, jeśli wiem o co tu idzie.
— A ja sądzę, że wiem — rzekł ponuro Dallman. — Po południu wylądował jakiś obcy statek i dziś żaden tubylec nie będzie spał. Przygotowują się do czegoś. Wracajmy lepiej i my również zabierzmy się do przygotowań. Pilot zawrócił. Kiedy znaleźli się na lądowisku, Dallman skierował się ku granicy terenu i przeszedł kilometr wzdłuż stanowisk wart, myśląc o tajemniczym spokoju tej nocy. Protz podążał za nim w milczeniu.
— Zamierza pan podwoić warty? — spytał w końcu.
— Czy mógłby pan opracować taki układ zmiany wart, żeby wszystkie znalazły się na służbie od czwartej zero zero?
— Oczywiście.
— A więc zróbmy to tak. Ponieważ większość tubylców znajduje się jeszcze we wsiach, powinno minąć co najmniej kilka godzin, zanim tutaj cokolwiek się wydarzy. Wyciągnę Wemblinga z łóżka. Powiem mu, by niezwłocznie wydał polecenia — jego ludzie będą mieli jutro dzień wolny i muszą pozostać w swych kwaterach aż do odwołania. Dotyczy to również Wemblinga. Jego kantyna może już zabierać się do przygotowywania prowiantu dla ludzi przebywających w kwaterach.
— Wembling się wścieknie — rzekł Protz.
— Na mnie niech się lepiej nie wścieka. Chcę, żeby natychmiast zawiadomiono wszystkich kierowników budów. Tymczasem zapomnimy o polach golfowych i skrócimy linie wart tak, by mogły skutecznie osłaniać robotników i sprzęt. Każę również zaopatrzeniu zorganizować podręczne magazyny broni na każdej budowie, żeby w razie potrzeby uzbroić robotników.
Wrócili na lądowisko, a Dallman podszedł do czekającego pojazdu i wsiadł doń.
— Rano najpierw zobaczę się z Hortem — rzekł. — A także z siostrzenicą Wemblinga, jeśli przyjdzie. Niech mi pan powie, co by pan zrobił na miejscu tubylców, żeby wstrzymać Wemblingowi roboty?
— To proste. Zabiłbym go.
— W porządku — rzekł Dallman z niechęcią. — Dam mu uzbrojoną wartę.
Dallman spał na siedząco przy biurku. Od czasu do czasu budził się, by wysłuchać meldunku, ale nic ciekawego nie meldowano. Wszystkie większe wsie tubylców były oświetlone licznymi, małymi ogniskami, ale nikt nie zauważył, by tubylcy poruszali się gdzie indziej. W końcu Dallman postanowił nie przyjmować więcej meldunków i przespać się trochę.
Obudził go zgrzyt interkomu i przypomniał mu, że poprzedniego dnia postanowił zastąpić chorążego kimś innym.
— Panie admirale, zameldował się kapitan Protz z panną Warr i panem Hortem.
Dallman ruszył się sennie, ziewnął i opuścił nogi na podłogę.
— Proszę ich tu przysłać.
Wstał, żeby przywitać się z nimi, a Protz pomógł mu ustawić krzesła i cała trójka usiadła.
— Miło, że państwo przyszli — rzekł Dallman. — Bardzo chciałbym wiedzieć, co się dzieje.
Hort i panna Warr popatrzyli na siebie z zakłopotaniem, a potem obojętnie spojrzeli na Dallmana.
— Państwo niewiele nam pomogą — rzekł Protz. — Nic nie wiedzą o tych ogniskach. Nawet nie wiedzieli, że wczoraj przyleciał ten statek.
— Czy tubylcy wspominali o przylocie jakiegoś statku? — spytał ich Dallman. Pokręcili przecząco głowami.
— Czy wczoraj nie zauważyli państwo czegoś niezwykłego w zachowaniu tubylców?
— Byli tylko głodniejsi niż przedwczoraj, ale to nic niezwykłego — rzekł Hort. — A co z tym statkiem?
— Wiem tylko tyle, że przyleciał — odparł Dallman. — Wylądował w lesie, jakieś dwadzieścia kilometrów od brzegu morza.
Machinalnie wstał i podszedł do okna.
— Jak to się stało, że państwo nic nie wiedzą o tych ogniskach? — spytał. — Przecież zwykle pozostajecie we wsi jeszcze po zapadnięciu zmroku.
— Zwykle — przyznał Hort — ale wczoraj… wydawało mi się to całkiem naturalne, lecz kiedy teraz o tym myślę… w każdym razie odprowadzono nas stamtąd po południu.
— Czy poproszono was o opuszczenie wsi?
— Nic podobnego. Fornri powiedział, że idzie do sąsiedniej wsi i zaproponował, że odprowadzi nas do ośrodka. Jeśli w ten sposób chciał się nas pozbyć, muszę przyznać, zrobił to bardzo zgrabnie. A co to były za ogniska?
Dallman ponownie odwrócił się w stronę okna. Przez chwilę patrzył na horyzont, a potem pochylił się w przód wytężając wzrok.
— Spójrzcie! — wykrzyknął. Cała trójka podbiegła do okna.
— Co się stało? — spytał Protz.
— Proszę spojrzeć na horyzont na wysokości przylądka.
— Tam nic nie ma — oświadczył Protz.
— Słusznie.
Po tylu godzinach niepewności Dallman był w fatalnym nastroju.
— Od czasu, gdy tu przybyłem — rzekł — codziennie na wysokości przylądka widziałem flotę myśliwską — do dziś.
— Miałem właśnie to panu powiedzieć — rzekł z żalem Protz. — Pilot helikoptera zwiadowczego zameldował przed chwilą, że dziś nie wypłynęła żadna łódź.
— Aha, rozumiem. Wczoraj przylatuje jakiś dziwny statek. Dzisiaj wszyscy tubylcy na Langri biorą sobie wolny dzień. Co oni robią?
— Pilot powiedział mi tylko, że zbierają się po większych wsiach — odparł Protz.
— W tej sytuacji możemy zrobić tylko jedno. Szczerze sobie porozmawiamy z Fornrim.
— Ilu ludzi chce pan wziąć?
— Pójdziemy sami, chyba że panna Warr i pan Hort zechcą nam towarzyszyć. Nie będziemy naciskać tubylców. Po prostu poprosimy, żeby zrobili nam przysługę i udzielili informacji.
Zatoczyli szeroki łuk, by zbliżyć się od morza i dyskretnie wylądować na plaży pod wsią. Pilot został przy helikopterze. Dallman powoli wspinał się zboczem w stronę wsi, a jego śladem podążali Protz, Hort i panna Warr. Kiedy doszli do miejsca, w którym pierwsza łukowata ulica poprzeczna przecinała główną aleję, Dallman zatrzymał się i rozejrzał dokoła z niedowierzaniem.
Tubylcy byli ubrani w odświętne stroje i wszędzie panowała uroczysta atmosfera. Powitali swych gości z uśmiechami na twarzach i rozstępowali się z szacunkiem, kiedy ci szli powoli główną aleją. Choć ich wygląd zdradzał wycieńczenie, wydawali się nie tyle radośni, ile wręcz szczęśliwi.
Na centralnym placu paliły się ogniska do gotowania potraw. Kiedy tam dotarli, Dallman ponownie zatrzymał się i z uznaniem wciągnął w nozdrza powietrze.
— Głodują — rzekł — ale z całą pewnością w wielkim stylu. To pachnie wspaniale.
— Bo też i jest doskonałe — z goryczą powiedział Hort. — O ile jest. Tubylcom jedynie to pozostało: zapach.
— Wystarczy, żeby mi przypomnieć o nie zjedzonym śniadaniu — z humorem rzekł Dallman.
Szli dalej, a po drugiej stronie placu Dallman zatrzymał się nagle.
— Do diabła! — wyrwało mu się.
Stali, patrząc w zdumieniu na centralną aleję. N a szczycie wzgórza, na którym leżała wioska, przed jednym z większych domów stali w kolejce spokojnie czekający tubylcy.
Wówczas dojrzał ich Fornri. Spiesznie skierował się w ich stronę. Dallmanowi trudno było wywnioskować, czy ich obecność zaalarmowała Fornriego, czy też rozgniewała. Jego twarz była bez wyrazu.
— Po co tu przyszliście? — spytał.
— Popatrzeć sobie — odparł Dallman.
— Dawniej nie wtrącaliście się do życia mego ludu. Czyżby się coś zmieniło?
— Ależ skądże — rzekł Dallman. — Nie mamy zamiaru się wtrącać.