Выбрать главу

— Przyprowadziliśmy ze sobą całe stado — rzekł niezadowolony.

— A więc to miał być ten eksperyment? Sądziłeś, że nie pójdą za nami?

— Miałem nadzieję, że nie, ale prawdopodobnie chciały wiedzieć, dokąd idziemy.

— A dokąd my idziemy?

— Na Altanowe Wzgórze.

Kiedy dotarli do szczytu, sami zobaczyli, dlaczego w tej nazwie jest słowo „altanowe” — po obu stronach ścieżki znajdowały się wejścia na niewielkie, leśne polanki. Na jednej z nich dostrzegli obejmującą się młodą parę, za którą podążali ścieżką. Talitha odwróciła wzrok i zaskoczona popatrzyła na Horta. Ten ponownie obejrzał się za siebie, a potem przeszli kawałek dalej. Później, zanim całkowicie uświadomiła sobie, co się dzieje, wciągnął ją do altanki po drugiej stronie ścieżki.

Zaczęła zaciekle walczyć, kiedy próbował ją objąć.

— Więc to tak wygląda ten twój eksperyment! — warknęła.

Na próżno biła go po twarzy pięściami.

— Ćśś! — szepnął. — To jedyny sposób, żeby pozbyć się eskorty!

Dalej walczyła.

— Dziewczyna w twoim towarzystwie musi mieć eskortę!

— Ćśś! Jeśli nie będziemy dobrze grali, nie przestaną za nami chodzić!

I wtedy usta jego znalazły jej wargi i przestała walczyć.

Minęła chwila, godzina, wieczność — Talitha leżała w jego ramionach na miękkim, sprężystym materacu z liści i nagle zaskoczona otworzyła oczy, gdy wtem Hort puścił ją i wstał.

— Sądzę, że poszły sobie — rzekł.

— To i dobrze — powiedziała i przyciągnęła go do siebie.

Jego broda pieściła jej twarz, a wargi całowały oczy. Słuchała jego słów w przypływie ogromnej radości.

— Jeśli mielibyśmy myśleć tylko o sobie… świat ten nazywano rajem, ale nie był nim, póki tu nie przyjechałaś.

Ale tubylcy…

Jej radość odpłynęła; niechętnie usiadła.

— Tubylcy głodują. A czego chciałeś się dowiedzieć? Podniósł się i pomógł jej wstać.

— W lesie jest ukryta ścieżka. Chciałbym wiedzieć, dokąd prowadzi.

Podszedł do ścieżki i ostrożnie wyjrzał. Potem wrócił do Talithy.

— Odeszły. To była znakomita gra.

Z ochotą padła mu w ramiona, a kiedy w końcu odsunęli się od siebie, rzekła:

— Starasz się teraz przekonać samego siebie, ale czy po to musieliśmy się wspinać aż tutaj? Uśmiechnął się do niej.

— Naprawdę nie wiesz, gdzie jesteśmy?

Pokręciła przecząco głową.

— To jest jedno z Altanowych Wzgórz. Każde takie wzgórze służy dwóm, trzem wsiom i jest miejscem zalotów dla młodych. Są to jedyne miejsca na Langri, w których nie wolno parom zakłócać spokoju. Chodźmy, dzieci będą na nas czekały u podnóża, musimy więc przemknąć się z drugiej strony.

Zeszli ze wzgórza w przeciwnym kierunku wąską, mało używaną ścieżką. Przez jakiś czas rozglądali się uważnie, aby się upewnić, czy nie są obserwowani, potem szybko przebiegli przez łąkę do lasu, którego skrajem dotarli do jednej z głównych ścieżek.

Ruszyli nią gęsiego — Hort prowadził. Przecinająca ją inna ścieżka była tak dobrze ukryta, że jej w ogóle nie zauważył i musiał przetrząsać podszycie, by w końcu ją znaleźć. Prowadzące do niej wejście było zmyślnie oplecione pnączami, które rozsunęli jedynie na tyle, by móc się przecisnąć.

Znaleźli się w szerokiej alei — była nie tylko szersza od wszystkich, znanych Talicie leśnych ścieżek, ale także po obu jej stronach wycięto podszycie. Wyglądała jak porządnie utrzymana droga, a co dziwniejsze, biegła absolutnie prosto. Inne ścieżki wiły się po lesie, omijały drzewa, miejsca pokryte gąszczem, trzęsawiska; przemykały brzegami potoków i rzek — ta zaś była prosta, jak strzelił. Nie zbaczała ani na centymetr i nie było śladu po drzewach, które należało wyciąć, aby mogła biec tak prosto.

Musieli wrócić na Altanowe Wzgórze, zanim dzieci zaczną podejrzewać podstęp, więc ruszyli szybkim marszem. Szeroka ścieżka dawała pewną wygodę — mogli iść obok siebie i Hort czule obejmował Talithę.

— Czy kiedykolwiek widziałeś tak prostą ścieżkę w lesie? — spytała Talitha. Pokręcił przecząco głową.

— Ani tak szerokiej — rzekł.

— Co tam może być w tym lesie, że wymaga aż takiej drogi?

— Właśnie to chcemy ustalić.

Jedyną przeszkodą, na jaką się natknęli, był niewielki strumień. Przeprawili się przezeń, a ścieżka przed nimi wydawała się kończyć w blasku słonecznego światła. Odsłoniła się przed nimi duża, leśna polana, niemal okrągła, pokryta dywanem traw i kwiatów. Zatrzymali się na moment, by się rozejrzeć, gdy wtem prawie równocześnie to dostrzegli — rdzewiejący, zarośnięty, roztrzaskany kadłub starego statku badawczego. Leśna roślinność, porastająca go przez dziesiątki lat, tak zatarła jego kontury, że gdyby nie otwarty właz i rdzewiejący trap, w ogóle by go nie zauważyli.

Podbiegli do statku. Hort zatrzymał się przy trapie i cicho gwizdnął.

— Ktoś tu miał raczej ciężkie lądowanie. Było to bardzo, bardzo dawno temu, ale prawdopodobnie wyjaśnia wiele rzeczy.

Oboje wspięli się po chybotliwym trapie i weszli do wnętrza statku. Ostrożnie, po omacku przeszli ciemnym korytarzem do sterowni, gdzie przez pęknięcia w kadłubie dostawało się nieco światła. Na stole leżały resztki zmurszałych map, a na nich dziwny zestaw przedmiotów: dziennik pokładowy statku, kilka książek, zardzewiały scyzoryk, złamany cyrkiel i różaniec.

Środek stołu zajmowała góra świeżych kwiatów.

— Toż to świątynia! — wykrzyknęła Talitha. Hort podniósł dziennik pokładowy.

— To dziennik pokładowy tego statku. Może udzieli odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem od chwili przybycia tutaj. Zabierzmy go stąd i przejrzyjmy go sobie na zewnątrz.

Usiedli obok siebie na szczycie trapu trzymając dziennik na kolanach.

— To jakieś stare pismo — rzekł Hort, przewracając kartki. — Rozumiesz coś z tego?

— Niewiele.

— Wydaje mi się, że po rozbiciu statku używano go jako pamiętnika oraz jako…

Uważnie przyglądał się dziennikowi.

— Właściwie to nie wiem, jako co. Zacznijmy od początku i zobaczymy, co się nam uda zrozumieć.

Zaczęli więc czytać razem, stronę po stronie.

Nazywał się Cerne Obrien. Samotnie działał w Kosmosie na niewielką skalę. Udało mu się kupić albo ukraść rządowy statek badawczy z demobilu, przeznaczony na złom. Włóczył się po galaktyce, robiąc wiele szumu i w ogóle nieźle się bawiąc. Prowadził też pewne nielegalne prace poszukiwawcze, kiedy mu się chciało, lecz chciało mu się raczej rzadko. Kiedy zdarzył się cud i nagle został bogaczem, fakt ten zdawał się go rozzłościć. Wracając do cywilizowanego świata, rozbił statek, ale zachował ducha wolnego strzelca i szalał wśród prostych tubylców. Wiele podróżował, odkrywał złoża metali, zainstalował pływaki boczne w łodziach myśliwskich, zapewniając im w ten sposób stabilność podczas zażartych bojów z kolufami.

Cerne Obrien, wędrowiec, osiadł w końcu w jednym miejscu, ponieważ nie mógł już odlecieć. Wziął sobie za żonę jakąś miejscową kobietę, awansował w hierarchii tubylców i ostatecznie został przywódcą. W ciągu długich lat, gdy tak przeglądali stronę za stroną, coraz bardziej zaznaczała się pewna zmiana. Obrien coraz bardziej utożsamiał się z tubylcami, stał się jednym z nich i zaczął się martwić o ich przyszłość. Zawarł w dzienniku pokładowym wnikliwy opis możliwości Langri jako planety uzdrowiskowej, który mógłby sporządzić nawet Wembling. Dalej następowało ostrzeżenie co do przyszłego losu tubylców. Pisał tam: „Póki ja żyję, nie dojdzie do tego. Jeśli umrę, muszą mieć jakiś Plan, którego będą się trzymali”.