Выбрать главу

– Niech zgnije – warknął Moridin. – Niech raz w życiu sama się przekona, jak to jest, kiedy cię przesłuchują. Może za kilka tygodni Wielki Władca znajdzie dla nędznego żywota Semirhage jakiś cel, ale o tym on sam zdecyduje. Dobrze. Teraz opowiedzcie mi o swoich postępach.

Twarz Mesaany powlekła bladość, zerknęła na Graendal. Oblicze Demandreda nabiegło czerwienią, jakby nie potrafił uwierzyć, że oto jest odpytywany w obliczu innych Wybranych. Graendal obrzuciła oboje promiennym uśmiechem.

– Moje przygotowania właściwie dobiegły końca – powiedziała Mesaana i gwałtownie odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Moridina. – Biała Wieża i te idiotki, które nią rządzą, wkrótce będą w moim ręku. Złożę w darze Wielkiemu Władcy nie tylko zniszczoną Wieżę, lecz cały legion przenoszących Moc, które… w taki czy inny sposób… staną po naszej stronie w czas Ostatniej Bitwy. Tym razem Aes Sedai będą walczyć dla nas!

– Śmiała obietnica – rzekł Moridin.

– Sprawię, że się ziści – odparła Mesaana spokojnie. – Moje zwolenniczki przeniknęły Wieżę jak niewidzialna zaraza lęgnąca się w pozornie całkiem zdrowym ciele. Coraz więcej przyłącza się do naszej sprawy. Jedne z własnej woli, inne nieświadomie. Ale ostatecznie na jedno wychodzi.

Graendal słuchała z uwagą. Aran’gar twierdziła, że zbuntowane Aes Sedai w końcu zdobędą Wieżę, lecz ona sama nie podzielała tej pewności. Kto zwycięży, dziecko czy głupiec? I czy tak naprawdę ma to jakiekolwiek znaczenie?

– A co u ciebie? – zapytał Moridin Demandreda.

– Mojej władzy nic nie zagraża – odpowiedział tamten z pewnością w głosie. – Przygotowuję się do wojny, kiedy nadejdzie czas, będziemy gotowi.

Graendal liczyła na to, że pozna szczegóły, Moridin jednak zadowolił się usłyszanym zapewnieniem. Mimo to i tak dowiedziała się więcej, niż wcześniej donieśli jej szpiedzy. Najwyraźniej Demandred zasiadał na tronie i miał na swe rozkazy armie, które właśnie gdzieś się gromadziły. Hipoteza o maszerujących na wschód Pogranicznikach stawała się coraz bardziej prawdopodobna.

– Wy dwoje możecie odejść – oznajmił Demandred. Mesaana próbowała zaprotestować, natomiast Demandred po prostu odwrócił się i ruszył do wyjścia. Graendal utwierdziła się w przekonaniu, że tego człowieka trzeba obserwować. Wielki Władca oczekiwał konkretnych rezultatów, najczęściej nagradzał tych, którzy pod jego sztandar potrafili przyprowadzić armie. Niewykluczone, że to Demandred jest jej głównym rywalem, nie licząc Moridina, rzecz jasna.

Ponieważ jej nie oddalono, siedziała bez ruchu, przyglądając się, jak tamci wychodzą. Moridin stał nieporuszony, z dłonią wciąż wspartą o gzyms kominka. Przez czas jakiś w czarnej komnacie zalegała cisza; w końcu przerwało ją wejście służącego w czerwonej liberii z tacą, na której stały dwa puchary. Służący był dość paskudny, miał płaską twarz i krzaczaste brwi – właściwie nie zasługiwał nawet na przelotne spojrzenie.

Upiła łyk z pucharu, kosztując nowego smaku. Wino było stosunkowo kwaśne, ale w sumie całkiem dobre. Ostatnimi czasy coraz trudniej było o dobre wino, dotyk Wielkiego Władcy przepajał skazą cały świat, marnował jedzenie i psuł nawet te rzeczy, które nigdy nie powinny się popsuć.

Moridin gestem oddalił służącego, nawet nie sięgnąwszy po puchar. Graendal, rzecz jasna, wystrzegała się trucizny. Dlatego też nigdy nie piła cudzego wina. Z drugiej strony, po co Moridin miałby ją truć, skoro i tak był Nae’blis? I choć większość unikała jakichkolwiek gestów wiernopoddańczych, ewidentnie nie do końca godząc się na jego władzę, on konsekwentnie poddawał ich presji swej woli, spychając na pozycje sług. Osobiście podejrzewała, że gdyby tylko chciał, mógłby sprowadzić na nią najgorszą śmierć, a Wielki Władca tylko by mu przyklasnął. W milczeniu piła wino i czekała.

– Zrozumiałaś coś z tego, co tu usłyszałaś, Graendal? – zapytał Moridin.

– Zrozumiałam tyle, ile można było zrozumieć – odpowiedziała ostrożnie.

– Wiem, jak bardzo łakniesz wiedzy i po co ci ona. Moghedien była zawsze postrzegana jako pająk, który z mroku pociąga za sznurki, ale ty pod wieloma względami jesteś od niej lepsza. Moghedien tka tyle sieci, że w końcu sama w nie wpada. Ty jesteś ostrożniejsza. Uderzasz tylko wtedy, gdy masz pewność zwycięstwa i nie boisz się walki. Wielki Władca z zadowoleniem przyjmuje twoją inicjatywę.

– Mój drogi Moridinie – zaczęła, uśmiechając się jakby do swoich myśli – pochlebiasz mi.

– Nie igraj ze mną, Graendal – zareagował natychmiast, jego głos stwardniał. – Przyjmuj komplementy i milcz.

Drgnęła, jakby uderzona, ale nic nie powiedziała.

– W nagrodę pozwoliłem ci przysłuchiwać się tłumaczeniom tamtych dwojga – kontynuował Moridin. – Nae’blis został już wybrany, lecz gdy nastaną rządy Wielkiego Władcy, do wzięcia zostaną inne chwalebne godności. Niektóre bardziej zaszczytne od innych. Ten dzień, dzisiaj, niech będzie dla ciebie przedsmakiem przywilejów, jakimi możesz się cieszyć.

– Żyję tylko po to, aby służyć Wielkiemu Władcy.

– Wobec tego przysłuż mu się w następującej sprawie… – Moridin urwał i spojrzał jej prosto w oczy. – Al’Thor wyruszył na Arad Doman. Nic nie ma prawa mu się stać, póki nie stawię mu czoła w ten dzień ostatni. Ale za wszelką cenę należy przeszkodzić mu w dążeniach do zaprowadzenia pokoju na twoich ziemiach. Ponieważ wraz z pokojem pojawi się ład. Musisz znaleźć jakiś sposób, aby ten plan się nie powiódł.

– Tak się też stanie.

– Idź więc – przykazał Moridin, podkreślając swe słowa krótkim gestem dłoni.

Po krótkiej chwili namysłu powstała i ruszyła ku drzwiom.

– I coś jeszcze, Graendal… – w pół drogi zatrzymały ją jego słowa.

Zawahała się, spojrzała na niego przez ramię. Wciąż stał przy kominku, częściowo odwrócony do niej plecami. Jego wzrok zdawał się wbity w pustkę, a może tylko błądził bez celu po czarnych kamieniach ściany komnaty. Dziwne, ale w tej pozycji bardzo przypominał al’Thora, którego liczne konterfekty zdążyła już otrzymać od swoich szpiegów.

– Koniec jest bliski – podjął Moridin. – Koło Czasu wykonało swój ostatni, chybotliwy obrót, pękła sprężyna zegara, wąż wydaje ostatnie tchnienie. On musi poznać, czym jest złamane serce. Musi dowiedzieć się, czym jest rozpacz i czym jest lęk. Podaruj mu tę wiedzę. A wtedy nagroda cię nie minie.

Skinęła głową, a potem przez bramę, którą dla niej otworzył, przeszła do swej warowni na wzgórzach Arad Doman.

Gdzie czekały na nią nowe intrygi.

Matka Rodela Ituralde’a, pogrzebana przed trzydziestu już laty w ojczystej ziemi gliniastych wzgórz Arad Doman, zwykła mawiać: „Sprawy zawsze najpierw muszą przybrać gorszy obrót, zanim się lepiej ułożą”. Po raz pierwszy usłyszał to powiedzenie, kiedy wyrywała mu zepsuty ząb – wcześniej ukruszony w trakcie walk na drewniane miecze z synami wieśniaków. Po raz drugi usłyszał je, kiedy pierwsza miłość porzuciła go dla paniczyka z delikatnymi dłońmi, w kapeluszu z piórami i klejnotami w rękojeści miecza, świadczącymi jednoznacznie o tym, że wojna jest mu całkowicie obca. Z pewnością usłyszałby je również teraz, gdyby matka stała z nim na tym wzgórzu, obserwując Seanchan maszerujących na miasto skulone w płytkiej dolinie poniżej.

Ituralde przyglądał się miastu – nazywało się Darluna – przez lunetę, osłaniając dłonią koniec tuby przed blaskiem promieni zachodzącego słońca. Pod nim, nieruchomy niczym głaz, trwał jego wałach. Wraz z kilkoma towarzyszącymi mu Domani krył się w maleńkim zagajniku; Seanchanie potrzebowaliby chyba szczęścia Czarnego, żeby ich zobaczyć, nawet gdyby mieli własne lunety.