Выбрать главу

Niedobrze mu się robiło na samą myśl, że musiałby im stawić czoła, ponieważ z pewnością znów polałaby się krew. A na to w tym momencie nie mógł sobie pozwolić. Światłości! Przecież zdrowy rozsądek podpowiadał, że ze wszystkich ludów, które mogłyby go wesprzeć w walce z Cieniem, to właśnie na Pogranicznikach można było najbardziej polegać.

Nieważne, przynajmniej nie w tej chwili. Na większości ziem świata zapanował pokój, którego tak chciał – a przynajmniej coś, co jak pokój wyglądało. Starał się nie myśleć o niedawno stłumionym buncie we Łzie, o niepewnych granicach terenów Seanchan, o intrygach szlachty w Cairhien. Za każdym razem, gdy wydawało mu się, że w którymś z krajów sprawy się normalizują, kilkanaście innych zaczynało się burzyć. Jak miał przynieść pokój ludziom, którzy nie chcieli go przyjąć?

Palce Min zacisnęły się na jego ramieniu. Wziął głęboki wdech. Robił, co mógł, skupiając się na dwóch głównych celach: pokoju w Arad Doman i rozejmie z Seanchanami. Słowa usłyszane niegdyś za kamiennymi drzwiami, teraz zyskały sens – nie mógł walczyć równocześnie z Seanchanami i z Czarnym. Musiał zatrzymać pochód Seanchan, przynajmniej dopóki nie stoczy Ostatniej Bitwy. Potem niech ich Światłość spali!

Dlaczego Seanchanie ignorowali jego prośby o spotkanie? Czyżby rozgniewało ich pojmanie Semirhage? Przecież uwolnił sul’dam. Może nie przekazały jego posłania dobrej woli? Kampanią w Arad Doman dowiedzie czystości swoich zamiarów. Jeżeli uda mu się doprowadzić do zaprzestania walk na równinie Almoth, pokaże Seanchanom, że jego propozycje pokojowe są uczciwe. Zmusi ich, żeby to zobaczyli!

Znowu odetchnął głęboko i spojrzał za okno. Ośmiotysięczna armia Bashere rozstawiała kolejne szpiczaste namioty, wokół polany rósł wał ziemny zabezpieczony dodatkowo głębokim rowem. Coraz wyższy wał kontrastował ciemnobrązową barwą z bielą namiotów. Wcześniej Rand rozkazał Asha’manom, żeby pomogli żołnierzom, i choć wątpił, aby pomysł im się szczególnie spodobał, dzięki nim prace nabrały tempa. Z drugiej strony nie miał żadnych wątpliwości, że w głębi duszy każdy z nich – podobnie jak on sam – chętnie korzystał z każdej okazji, aby zanurzyć się w uniesieniu zsyłanym przez saidina. W końcu jego wzrok spoczął na małej grupce mężczyzn w sztywnych czarnych kaftanach. Przez chwilę kontemplował sploty, którymi usuwali kolejne grudy ziemi. W obozie przebywało ich dziesięciu, choć tylko Flinn, Naeff i Narishma mieli pełną rangę Asha’mana.

Saldaeanie w krótkich kaftanach nie ociągali się, konie były już właściwie oporządzone, wokół obozu pojawiła się palisada. Inni żwawo robili łopatami na górach ziemi usypanej przez Asha’manów, więc wał ziemny szybko się powiększał. Na wielu twarzach z charakterystycznymi haczykowatymi nosami Rand widział niezadowolenie. Nie w smak im było rozbijanie obozu na zalesionym terenie, choćby nawet rosły na nim tylko pojedyncze sosny, jak miało to miejsce w otoczeniu dworu. Drzewa utrudniały szarżę kawalerii i dawały znakomite schronienie podchodzącemu niepostrzeżenie wrogowi.

Sam Davram Bashere powoli objeżdżał obóz na koniu, wykrzykując rozkazy spod swoich sumiastych wąsów. Obok jego konia szedł lord Tellaen, przysadzisty mężczyzna z cienkim wąsikiem na modłę Domani, odziany w długi kaftan. Był znajomym Bashere.

Lord Tellaen sporo ryzykował, udzielając Randowi gościny – wpuszczenie na swe ziemie wojsk Smoka Odrodzonego mogło zostać uznane za zdradę. Ale kto miałby go za nią ukarać? Arad Doman pogrążone było w chaosie, tron nieustannie przechodził z rąk do rąk. Trzeba też było się liczyć z wojskami wielkiego generała Domani, Rodela Ituralde, który prowadził na południu zaskakująco skuteczną kampanię przeciwko Seanchanom.

Podobnie jak jego ludzie, Bashere nie miał na sobie zbroi tylko krótki niebieski kaftan. Stroju dopełniały jego ulubione workowate spodnie z nogawkami wetkniętymi w wysokie do kolan buty. Co też Bashere mógł sobie pomyśleć, kiedy zorientował się, że wpadł w sieć ta’venena, jaką mimowolnie snuł wokół siebie Rand? Sytuacja, w której się znalazł, stawiała go jeśli nawet nie w bezpośredniej opozycji wobec woli własnej królowej, to przynajmniej na pozycjach bardzo niewygodnych. Ile już czasu minęło, od kiedy ostatni raz zdawał osobisty raport swej prawowitej władczyni? Czy nie obiecał Randowi, że wyrazy poparcia dotrą doń tak szybko, jak to tylko będzie możliwe? Ile miesięcy upłynęło od tej deklaracji?

„Jestem Smokiem Odrodzonym” – myślał Rand. „Zrywam wszystkie przymierza i przysięgi. Stare zobowiązania tracą swoją moc. Liczy się tylko Tarmon Gai’don”. -Tarmon Gai’don i słudzy Cienia.

– Zastanawiam się, czy Graendal gdzieś tam się nie ukrywa – powiedział w namyśle.

– Graendal? – zdziwiła się Min. – Dlaczego sądzisz, że właśnie tam?

Rand pokręcił głową. Asmodean twierdził, że Graendal przebywa w Arad Doman, choć było to już wiele miesięcy temu. Może jednak nie zmieniła miejsca pobytu? Przypuszczenie wydawało się sensowne – niewiele zostało znaczących krajów, gdzie mogła się bezpiecznie ukryć. Graendal lubiła tkać skryte sieci swojej władzy z dala od leży innych Przeklętych, a więc z pewnością nie rezydowała w Andorze, Łzie czy Illian. Z pewnością też nie przebywała na południowym wschodzie, ogarniętym seanchańską inwazją.

Gdzieś przecież musiała mieć kryjówkę. W taki właśnie sposób działała. Najpewniej należało jej szukać w górach, z dala od większych miast, gdzieś na północy. Rand nie mógł mieć pewności, że znajduje się właśnie w Arad Doman, niemniej na podstawie tego, co o niej wiedział, przypuszczenie wydawało się trafne. Czy raczej zgadzało się z tym, co wiedział o niej Lews Therin.

Niemniej była to tylko jedna z możliwości. W trakcie poszukiwań Graendal należało zachować daleko idącą ostrożność. Z drugiej strony każde z Przeklętych, które zdoła wyeliminować, to o jedno mniej w Ostatniej Bitwie. To…

Pod drzwiami pokoju usłyszał ciche kroki.

Wypuścił Min z objęć, odwrócili się oboje. Rand sięgnął do miecza – nawykowy gest, teraz już raczej bezużyteczny. Bez ręki, choćby nawet nie była to ręka władająca mieczem, był łatwą ofiarą dla każdego odpowiednio zręcznego przeciwnika. I choć saidin był znacznie groźniejszą bronią, pierwszy odruch kazał mu sięgać po miecz. Trzeba będzie się tego oduczyć. Kiedyś może to kosztować go życie.

Drzwi otworzyły się i do środka weszła Cadsuane, wyniosła jak królowa na własnym dworze. Była przystojną kobietą o ciemnych oczach i wyrazistych rysach twarzy. Stalowosiwe włosy spięła w kok ozdobiony kilkunastoma maleńkimi złotymi wisiorkami, z których każdy był ter’angrealem lub angrealem. Suknię z prostej, grubej wełny przepasywał w talii żółty pasek, którego barwie odpowiadały hafty przy kołnierzyku. Sama suknia miała kolor zielony, w czym nie było nic dziwnego, jako że Cadsuane wywodziła się z Zielonych Ajah. Po raz kolejny Rand przyłapał się na myśli, że jej surowa twarz – pozbawiona śladów przeżytych lat, jak to miało miejsce u wszystkich Aes Sedai dostatecznie długo parających się Mocą – znacznie lepiej pasowałaby do Czerwonych.

Rozluźnił dłoń, ale nie wypuścił miecza. Delikatnie muskał palcami owiniętą w płótno rękojeść. Broń miała długą, lekko zakrzywioną klingę, a na lakierowanej pochwie pysznił się długi, wężowy smok w czerwieni i złocie. Na pierwszy rzut oka miecz sprawiał wrażenie, jakby wykuto go specjalnie dla Randa – a przecież tak naprawdę pochodził sprzed wieków i dopiero niedawno został wydobyty spod ziemi.