Выбрать главу

– Jeżeli tego właśnie chcesz, chłopcze – krótko ucięła Cadsuane – tak właśnie się stanie. Tylko mi potem nie narzekaj, że nie jesteśmy w stanie wyciągnąć od niej, co jadła wczoraj na śniadanie, nie wspominając już o miejscu pobytu innych Przeklętych. Czasami nie sposób się nie zastanawiać, dlaczego się upierasz przy kontynuowaniu tej farsy. Może powinniśmy po prostu przekazać ją Białej Wieży i mieć sprawę z głowy.

Rand odwrócił wzrok. Za oknem żołnierze skończyli swą pracę przy rzędach koni. Wyglądały dobrze. Równe i proste, zostawiały zwierzętom akurat odpowiednią ilość swobody.

Przekazać ją Białej Wieży? To nigdy nie nastąpi. Cadsuane nie wypuści Semirhage z uścisku, póki nie uzyska żądanych odpowiedzi. Wiatr wciąż wiał, przed oczami łopotały mu jego własne sztandary.

– Przekazać ją Białej Wieży, powiadasz? – rzekł, spoglądając przez ramię do wnętrza pokoju. – Której Białej Wieży? Zawierzyłabyś ją Elaidzie? A może myślałaś o tamtych drugich? Wątpię, aby Egwene ucieszyła się, gdybym zrzucił jej na barki Przeklętą. Pewnie by ją wypuściła i wzięła się za mnie. Schwytała mnie, zmusiła, żebym ukorzył się przed sprawiedliwością Białej Wieży, a potem ujarzmiła mnie tylko po to, aby przypisać sobie kolejny triumf.

Nynaeve zmarszczyła brwi.

– Rand! Egwene nigdy by nie…

– Jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin – powiedział, jednym łykiem opróżniając pucharek. Wino było tak wstrętne, jak oczekiwał. – Aes Sedai do szpiku kości. Ja jestem dla niej tylko kolejnym pionkiem.

„Tak” – zgodził się Lews Therin. – „Musimy trzymać się od nich z dala. Sam wiesz, że odmówiły udzielenia nam pomocy. Odmówiły! Powiedziały, że mój plan jest zbyt szalony. I dlatego zostałem tylko ze Stoma Towarzyszami, bez choć jednej kobiety, która weszłaby w skład kręgu. Zdrajczynie! To ich wina. Ale… ale to ja zabiłem Ilyenę. Dlaczego?”.

Nynaeve powiedziała coś, ale Rand puścił to mimo uszu. „Lewsie Therinie?” – zapytał, zwracając się do głosu w swojej głowie. – „Na czym polegało to, co zrobiłeś? Kobiety nie chciały pomóc? Dlaczego?”.

Ale Lews Therin znowu zaczął łkać, po chwili odgłosy jego szlochów ścichły w oddali.

– Powiedz mi! – krzyknął Rand, ciskając pucharkiem o podłogę. – Żebyś sczezł, Zabójco Rodu! Odezwij się do mnie!

W pokoju zapadła cisza.

Rand zamrugał. Nigdy by… Nigdy nie próbował rozmawiać z Lewsem Therinem na głos, tak żeby ktoś mógł usłyszeć. A one wiedziały. Semirhage mówiła o głosie, który słyszy szaleniec Rand.

Uniósł rękę, przeczesał palcami włosy. A przynajmniej próbował… próbował użyć ręki, która była tylko kikutem, i nic nie osiągnął.

„Światłości!” – pomyślał. „Tracę panowanie nad sobą. Czasami nie wiem, który głos należy do mnie, a który do niego. Wszystko miało się zmieniać na lepsze po oczyszczeniu saidina! Miałem być bezpieczny…”.

„O bezpieczeństwie nie ma mowy” – mruknął Lews Therin. Już wcześniej byliśmy szaleni. Z tym nie da się nic zrobić”. – Zaczął chichotać, ale śmiech wkrótce znów przeszedł w łkania.

Rand rozejrzał się po pokoju. Ciemne oczy Min lśniły takim współczuciem, że musiał odwrócić wzrok. Alivia – która przysłuchiwała się wymianie zdań na temat Semirhage, ani na chwilę nie przestając toczyć po pokoju tym swoim badawczym spojrzeniem – wyglądała, jakby dowiedziała się właśnie wszystkiego, co chciała wiedzieć. Nynaeve w końcu poddała się i szarpała warkocz. A Cadsuane choć raz nie zrugała go za wybuch emocji. Zamiast tego po prostu upiła łyk wina. Jak ona mogła zachowywać taki spokój w obliczu tego, co się działo?

Myśl była głupia. Absurdalna. Miał ochotę się roześmiać. Tylko że z zaciśniętego gardła nie potrafił wydobyć głosu. Nie potrafił nawet zdobyć się na jakiś sarkastyczny komentarz, już nie.

„Światłości! Dłużej nie dam rady. Widzę jak przez mgłę, dłoń straciłem w płomieniach, a stara rana w boku otwiera się, gdy tylko zrobię większy wysiłek niż wymagany przy oddychaniu. Wyschłem, jak nadmiernie wykorzystywana studnia. Muszę zrobić to, co mam tutaj do zrobienia i ruszać ku Shayol Ghul.

W przeciwnym razie nie zostanie ze mnie nic, co mógłby zabić Czarny”.

Nie była to myśl skłaniająca do śmiechu, to była myśl rozpaczy. Ale Rand nie zapłakał, ponieważ stal nie roni łez.

Na tę chwilę płacz Lewsa Therina wystarczał dla nich obu.

2.

Natura bólu.

Egwene wyprostowała się, a plecy zapiekły ją żywym ogniem dobrze znanego bólu, jaki zostawiały po sobie solidne baty Mistrzyni Nowicjuszek. Czuła się jak dywan w chwilę po trzepaniu. Mimo to pieczołowicie wygładziła białą suknię, potem spojrzała w lustro na ścianie i spokojnie otarła łzy z kącików oczu. Tym razem były to dwie pojedyncze krople. Uśmiechnęła się do swego odbicia, a moment później bliźniacze Egwene skinęły do siebie głowami z zadowoleniem.

Za jej twarzą w powierzchni zwierciadła odbijało się wnętrze maleńkiego pokoiku o ścianach wyłożonych ciemną boazerią. Pomieszczenie było bardzo surowo wyposażone: przysadzisty stołek w kącie, z siedziskiem poczerniałym i wygładzonym przez długie lata użytkowania. Niezgrabne biurko, na którym leżała księga Mistrzyni Nowicjuszek. Wąski stół w głębi mógł wprawdzie poszczycić się nielicznymi rzeźbieniami, ale w pamięć znacznie bardziej wbijał się pokryty skórą blat. Wiele nowicjuszek – i niejedna Przyjęta – pochylało się przez ten stół, odbierając karę za nieposłuszeństwo. Egwene nietrudno było sobie wyobrazić, że ciemny kolor stołu jest skutkiem wylewanych nań strumieni łez. Sama uroniła tu niejedną.

Ale nie dziś. Tylko dwie łzy i żadna nie spłynęła po policzkach. Oczywiście nie mogła powiedzieć, że nie bolało – całe jej ciało płonęło. Jeśli już jednak o tym mowa, to surowość chłosty rosła w miarę jak ona opierała się władzom Białej Wieży, a wraz ze wzrostem częstotliwości i bolesności kar cielesnych rósł też w Egwene upór każący jej wytrwać. Nie potrafiła jeszcze przyjmować i akceptować bólu, jak czynili Aielowie, ale sądziła, że jest już blisko. Aielowie potrafili śmiać się w trakcie najokrutniejszych tortur. Cóż, ona potrafiła przynajmniej uśmiechnąć się w chwili, gdy rzecz dobiegała końca.

Każdy bat, który zniosła, każda odcierpiana udręka były triumfem. A triumf zawsze stanowił dobry powód do szczęścia, niezależnie od tego, jak bardzo ucierpiała duma czy ciało.

Obok stołu za Egwene w lustrze odbijała się sylwetka Mistrzyni Nowicjuszek. Silviana spod zmarszczonych brwi spoglądała na trzymany w dłoniach skórzany pasek. Na jej silnym, pozbawionym śladów upływu lat obliczu zastygł wyraz lekkiej konfuzji; patrzyła na pasek takim wzrokiem, jakim spogląda się na nóż, który nie chce ciąć, albo na lampę, która nie świeci.

Kobieta należała do Czerwonych Ajah, co zdradzała lamówka jej prostej szarej sukni i noszony na ramionach szal z frędzlami w tymże kolorze. Wysoka, silnie zbudowana, upinała swoje czarne włosy w kok na karku. Pod wieloma względami Egwene widziała w niej znakomitą Mistrzynię Nowicjuszek, choć przecież wymierzyła jej absurdalną liczbę kar cielesnych. A być może właśnie z tego powodu. Silviana po prostu wywiązywała się ze swoich obowiązków. Światłość jedna wiedziała, że ostatnimi czasy w Wieży niewiele było takich, o których można było powiedzieć choć tyle!

Silviana uniosła wzrok, spojrzenia jej i Egwene spotkały się w lustrze. Szybko odłożyła pasek, twarz przybrała całkowicie obojętny wyraz. Egwene spokojnie odwróciła się ku niej.

W nietypowym dla siebie przypływie emocji Silviana westchnęła.