Выбрать главу

Reakcją były owacje, choć wznoszone głównie przez nowicjuszki i Gwardzistów, jako że Aes Sedai cechowała zbyt wielka rezerwa, jak na takie wybuchy entuzjazmu. Lecz nie do końca. Kilka młodszych sióstr dało się ponieść atmosferze chwili i zareagowało spontanicznie. Dzięki Światłości, owacje rozbrzmiały z obu stron. Egwene pozwoliła im wybrzmieć, potem uniosła ręce, uciszając ostatnie okrzyki.

– Niech cały świat się dowie! – zawołała. – Niech o tym mówi, niech o tym myśli, niech zapamięta. Biała Wieża na powrót jest całością i jednością. I nikt… mężczyzna, kobieta czy stworzenie Cienia… nigdy już nie zobaczy nas podzielonymi!

Tym razem owacje zabrzmiały ogłuszająco, a ku zaskoczeniu Egwene przyłączały się do nich kolejne Aes Sedai. Opuściła ręce. Miała nadzieję, że nastrój entuzjazmu przetrwa najbliższych kilka miesięcy. Było mnóstwo pracy do wykonania.

47.

Wszystko, co się utraciło.

Znalazłszy się w Kamieniu, Rand nie wrócił zrazu do swych komnat. Po nieudanym spotkaniu z Pogranicznikami czuł się wytrącony z równowagi. Nie chodziło nawet o podstępną próbę zwabienia go do Far Madding, która mogła być irytująca, choć wcale nie aż tak bardzo nieoczekiwana. Inni ludzie zawsze próbowali nim manipulować, żeby go sobie podporządkować. Pogranicznicy nie różnili się pod tym względem od innych.

Nie, z równowagi wytrąciło go coś całkiem innego, coś, czego nie potrafił do końca uchwycić. Dlatego też kroczył gniewnie przez korytarze z dwiema Pannami Włóczni za plecami, a jego obecność zaskakiwała służbę i denerwowała Obrońców.

Korytarze wiły się i zakręcały. W miejscach nieozdobionych draperiami i gobelinami ściany miały barwę mokrego piasku, lecz w rzeczywistości były znacznie mocniejsze niż najtwardszy kamień – mocne i obce. W Kamieniu każdy fragment gładkiego muru przypominał o swym nienaturalnym pochodzeniu.

Rand miał wrażenie, że z nim jest tak samo. Z pozoru zwykły człowiek, z ludzkimi cechami i przeszłością. Lecz w głębi tkwiła istota, której żaden człowiek – nawet on sam – nie potrafił zrozumieć. Postać z legend, twór Jedynej Mocy, równie nienaturalny co ter’angreal lub odłamek cuendillara. Ubierali go w królewskie stroje, tak jak te korytarze stroili w złote frędzle i czerwone dywany. Jak wieszali na tych ścianach te gobeliny, przedstawiając sylwetki wielkich taireńskich generałów. Dekoracje te służyły upiększaniu, lecz równocześnie ukrywały. Ukrywały widok nagich murów, który obnażyłby całą obcość tego miejsca. Dywany i gobeliny czyniły je bardziej… ludzkim. W ten sam sposób ludziom łatwiej było zaakceptować Randa w ofiarowanej mu królewskiej koronie i świetnym kaftanie. Królowie mogli się nieco różnić od ludzi. Lepiej zapomnieć o ukrytej pod koroną obcej istocie. Lepiej zapomnieć o sercu dawno umarłego człowieka, które biło w piersi, o barkach przeznaczonych pod ciężar Proroctw, duszy miażdżonej przez potrzeby, pragnienia i nadzieje milionów.

Dwie ręce. Jedna, żeby niszczyć, druga, żeby ratować. Którą z nich utracił?

W Kamieniu łatwo było się zgubić. Na długo przedtem, zanim zaczął się rozplątywać Wzór, a wraz z nim porządek przestrzeni, te kręte korytarze myliły tropy wśród brązowawej skały. Specjalnie zostały tak zaprojektowane – chodziło o zmylenie napastników. Nieoczekiwane skrzyżowania; nieliczne znaki szczególne; brak okien w wewnętrznych przejściach warowni. Aielowie często opowiadali, jak trudno było im zdobyć Kamień. Lecz to nie męstwo Obrońców opiewane było w tych opowieściach, lecz prosty bezmiar i pokrętny plan monstrualnej budowli.

Na szczęście Rand donikąd w szczególności nie zmierzał. Po prostu chciał sobie pospacerować.

Przecież zaakceptował w sobie tego, kim musiał się stać. Skoro tak, to czemu wciąż nie potrafił przejść nad tym wszystkim do porządku? Jakiś wewnętrzny głos – i to nie w głębinach głowy, ale w topieli serca – protestował przeciw jego uczynkom. Nie był szczególnie donośny, ani gwałtowny, jak głos Lewsa Therina – tylko szeptał cicho i uporczywie niczym echo zapomnianego bólu. Coś było nie tak. Coś było nie tak…

„Nie!” – sprzeciwił się w myślach. „Muszę być silny. W końcu stałem się tym, kim miałem się stać!”.

Zatrzymał się pośrodku korytarza, zgrzytnął zębami. W powiększonej kieszeni kaftana jak zawsze tkwił klucz dostępu. Przesunął palcami po powierzchni statuetki, chłodnej i gładkiej. Nie miał odwagi zostawić jej pod opieką służby, nieważne jak godnej zaufania. „Hurin” – pomyślał. „To mnie zaniepokoiło. Spotkanie z Hurinem”.

Ruszył dalej, wyprostowany. Zawsze, w każdej chwili musiał być silny… a przynajmniej na silnego wyglądać.

Hurin był reminiscencją dawnego życia. Przypominał o czasach, gdy Mat wciąż naśmiewał się z jego upodobania do zdobnych kaftanów, czasach, gdy Rand wciąż wierzył, że ożeni się z Egwene i jakimś sposobem wróci do Dwu Rzek. Wędrował wtedy w towarzystwie Mata i Loiala, zdecydowany powstrzymać Padana Faina, odebrać mu sztylet i tym sposobem udowodnić Matowi, że ma w nim przyjaciela. W tych czasach życie było znacznie prostsze, choć Rand nie zdawał sobie z tego sprawy. Bardzo by się wówczas zdziwił, gdyby ktoś go zapytał, czy istnieją większe problemy niż ewentualna utrata przyjaciół.

Barwy zawirowały mu przed oczyma. Perrin wędrował przez ciemny obóz, tamten gigantyczny kamienny miecz wisiał nad jego głową. W jednej chwili wizja zniknęła, a w następnej pojawił się Mat – wciąż przebywał w tym samym mieście. Caemlyn? Dlaczego on mógł być tak blisko Elayne, podczas gdy Rand tułał się gdzieś po dalekim świecie? Ledwie był w stanie wyczuć jej uczucia w więzi zobowiązań. Tak strasznie za nią tęsknił. W tych samych korytarzach tak dawno temu kradli sobie pocałunki.

„Nie” – pomyślał. „Jestem silny”. Tęsknota była uczuciem, na które nie mógł sobie pozwolić. Nostalgia donikąd go nie zaprowadzi. Próbował odepchnąć od siebie obie… i gwałtownie skręcił w najbliższą klatkę schodową, ruszył w górę, próbując zmęczyć ciało i płuca.

„A więc uciekamy przed przeszłością?” – cicho zapytał Lews Therin. „Tak. To dobrze. Lepiej przed nią uciekać, niż stawić jej czoła”.