Выбрать главу

Czas spędzony przez Randa z Hurinem dobiegł końca w Falme. Tamtych dni nie potrafił odróżnić jednego od drugiego. Zresztą potem w jego życiu wiele się zdarzyło – zrozumiał, że będzie musiał zabijać, że nigdy nie wróci do życia, które ukochał – do czego nie chciał wracać myślą. Wtedy nie myślał, na ślepo zmierzał do Łzy niemal oszalały, a w snach widział twarz Ishamaela.

Teraz powoli znów popadał w podobny stan.

Wypadł na dolne piętra warowni, oddychając ciężko. Panny szły za nim, ich piersi poruszały się w równym oddechu. Pokonał korytarz, skręcił do wielkiej komnaty z rzędami kolumnad – kolumny były mocne i grube, mężczyzna nie potrafiłby objąć ich ramionami. Serce Kamienia. W przejściu dostrzegł kilku Obrońców – zasalutowali mu, gdy ich mijał.

Wyszedł prosto na środek Serca. Kiedyś wisiał tu Callandor, rozsiewając wokół snopy światła. Obecnie kryształowy miecz znajdował się w posiadaniu Cadsuane. Pozostawało mieć nadzieję, że się nie zbłaźni i nie zgubi go, jak wcześniej męskiego a’dam. Choć los miecza aż tak bardzo Randa nie obchodził. Callandor był instrumentem pomniejszej wagi – żeby go użyć, mężczyzna musiał się poddać woli kobiety. Poza tym był wprawdzie potężny, lecz daleko mu było do Choedan Kal. Klucz dostępu stanowił znacznie poręczniejsze narzędzie. Wpatrując się w miejsce, gdzie niegdyś wisiał Callandor, Rand pogładził machinalnie gładką powierzchnię statuetki.

Ta kwestia niepokoiła go nie od dziś. O Callandorze wspominały Proroctwa. Cykl Karaethoński wyraźnie stwierdzał, że Kamień Łzy nie upadnie, póki Callandor nie znajdzie się w ręku Smoka Odrodzonego. Niektórzy uczeni wyciągali stąd wniosek, że Smok Odrodzony nigdy nie będzie władał mieczem. Lecz proroctwa nie działały w ten sposób – istniały po to, by się spełnić.

Rand uważnie wczytywał się w Proroctwo Karaethońskie. Jednak próba wydobycia zeń sensu przypominała rozplątywanie stujardowej liny. Jedną ręką.

Kiedy ujął Miecz Którego Nie Można Dotknąć, spełniło się jedno z pierwszych i głównych proroctw. Lecz do dzisiaj nie pojmował, czy był to tylko pozbawiony znaczenia gest, czy krok w określonym kierunku? Wszyscy znali proroctwo, nikt jednak nie pokusił się o zadanie pytań – zdawałoby się – nasuwających nieuchronnie. Dlaczego? Dlaczego Rand miał ująć ten miecz? Czy po to, żeby skorzystać z niego w Ostatniej Bitwie?

Miecz był dość poślednim sa’angrealem, trudno też było wyobrazić sobie walkę nim jak zwykłą bronią. Dlaczego proroctwa nie wspominały o Choedan Kal? Przecież dzięki nim udało mu się usunąć skazę ze Źródła. Klucz dostępu otwierał przed Randem zasoby Jedynej Mocy dalece przekraczające to, co mógł zaczerpnąć poprzez Callandora, a ponadto nie obłożone żadnymi uwarunkowaniami. Statuetka oznaczała wolność, a Callandor był tylko kolejną skrzynią. Jednak proroctwa nawet aluzyjnie nie odwoływały się do Choedan Kai i kluczy dostępu.

Randa irytowało to niepomiernie, ponieważ to właśnie proroctwa wydawały mu się największą i najciaśniejszą skrzynią. Taką, z której nie mógł się wydostać. I w której się w końcu udusi.

„Mówiłem im” – wyszeptał Lews Therin.

„Co im mówiłeś?” – zapytał Rand.

„Że ten plan się nie powiedzie” – cicho odparł Lews Therin. – „Że naga siła go nie powstrzyma. Mój plan określili jako nieprzemyślany, a równocześnie sami stworzyli broń, która była dalece zbyt niebezpieczna. Wręcz przerażająca. Żaden człowiek nie powinien mieć do dyspozycji takiej Mocy”.

Rand zmagał się z myślami, z głosem, ze wspomnieniami. W niewielkim stopniu był w stanie zrekonstruować plan Lewsa Therina, którego sednem było Zapieczętowanie więzienia Czarnego. Może Choedan Kai zostały stworzone właśnie w tym celu?

Czy taka była odpowiedź? Chodziło o to, że Lews Therin dokonał niewłaściwego wyboru? Dlaczego w takim razie proroctwa o tym nie wspominały?

Odwrócił się, chcąc opuścić komnatę.

– Zdejmijcie warty w tym miejscu – polecił stojącym obok Obrońcom. – Nie ma tu czego pilnować. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek było.

Tamci spojrzeli na niego, wstrząśnięci, z poczuciem krzywdy w oczach, jak dzieci skarcone przez ukochanego ojca. Lecz nadciągała wojna, a on nie zamierzał marnować żołnierzy na obronę pustej komnaty.

Zacisnął zęby, wyszedł na korytarz. Callandor. Gdzie ta Cadsuane go ukryła? Wiedział, że wprowadziła się do Kamienia w ślad za nim, do ostatka nadwyrężając warunki swej banicji. Trzeba będzie coś z tym zrobić. Może w pierwszej kolejności przegnać ją z Kamienia. Szybkim krokiem pokonał kilka pięter kamiennych schodów, skręcił w jakiś przypadkowy korytarz, nie zatrzymując się ani na chwilę. Miał wrażenie, że gdyby gdzieś spokojnie usiadł, chybaby oszalał.

Tak bardzo starał się urwać ze sznurków, jednak w końcu proroctwa już zadbają, aby zrobił, co musi. Były bardziej przemyślne i podstępne niż jakakolwiek Aes Sedai.

Poczuł, jak wzbiera w nim gniew, tłukąc się w duszy o bariery, którymi się odeń odgrodził. Tamten cichy, wewnętrzny głos zadrżał w obliczu takiej nawały. Rand podparł się lewą ręką o ścianę, spuścił głowę, zacisnął zęby.

– Będę silny – szepnął. Lecz gniew jakoś nie chciał go opuścić. A dlaczego miałby? Pogranicznicy go zlekceważyli. Seanchanie zignorowali jego propozycje pokojowe. Aes Sedai udawały, że są mu posłuszne, a mimo to za jego plecami trzymały z Cadsuane i tańczyły, jak im zagrała.

Cadsuane zachowywała się najbardziej lekceważąco ze wszystkich. Wszędzie wlokła się za nim, ignorując jego wyraźny rozkaz i wykoślawiając stojące za nim intencje. Wyciągnął z kieszeni klucz dostępu, popieścił palcami powierzchnię statuetki. Nadciągała Ostatnia Bitwa, a on marnował te resztki czasu, jakie mu zostały, na spotkania z ludźmi, którzy go obrażali. Z każdym dniem Wzór coraz bardziej się rozplatał pod dotykiem Czarnego, a ci, którzy przysięgali chronić granice, ukrywali się w Far Madding.

Potoczył wzrokiem wokół, odetchnął głęboko. Wnętrze korytarza zdało mu się skądś znajome. Jednak nie potrafił zrozumieć dlaczego – nie różniło się przecież niczym szczególnym od pozostałych. Dywany w barwach czerwieni i złota. Kilka kroków dalej boczny korytarz.

Może nie powinien jednak pozwolić im ujść z życiem? Może należy wrócić na miejsce i ukarać ich za ich lekceważenie, wpoić im strach przed Smokiem Odrodzonym? Nie, raczej nie. Nie byli mu potrzebni. Mógł ich rzucić na pastwę Seanchan. Armia Pograniczników przyda się, ponieważ spowolnią postępy wroga na południu.

Może dzięki tej przeszkodzie Seanchanie nie zdołają go oskrzydlić, zanim nie zakończy rozprawy z Czarnym.

Ale… może istniał jakiś sposób, żeby raz na zawsze poradzić sobie z Seanchanami. Spuścił wzrok, który mimowolnie spoczął na statuetce. Kiedyś skorzystał z mocy Callandora, żeby odeprzeć obcych najeźdźców. Wtedy jeszcze nie pojmował, dlaczego tak trudno zapanować nad mieczem – dopiero w obliczu iście katastrofalnych skutków Cadsuane wyjaśniła mu, co na jego temat wiedziała. Żeby bezpiecznie posługiwać się mieczem, który nie był mieczem, Rand musiał utworzyć krąg z dwiema kobietami.

To była pierwsza jego poważna porażka w bitwie.

Teraz dysponował lepszym narzędziem. Najpotężniejszym ze wszystkich, jakie kiedykolwiek stworzono – z pewnością można było tak zakładać, ponieważ do czego istota ludzka może potrzebować więcej Jedynej Mocy niż do oczyszczenia saidina? Wypalenie Kurhanu Natrina z Graendal w środku wymagało ledwie ułamka tego, co Rand mógł zaczerpnąć.

Gdyby tej Mocy użyć przeciwko Seanchanom, mógłby przestać się martwić o własne tyły i spokojnie wyruszyć do Ostatniej Bitwy. Dał im szansę. Niejedną. Ostrzegł Cadsuane, poinformował ją, że nagnie Córkę Dziewięciu Księżyców do swej woli. W taki… czy inny sposób.