Выбрать главу

To nie zabierze zbyt wiele czasu.

„Tam” – oznajmił znienacka Lews Therin. „Tam staliśmy”.

Rand zmarszczył brwi. O czym bredził ten szaleniec? Rozejrzał się raz jeszcze dookoła. Posadzka szerokiego korytarza była wyłożona czerwonymi i czarnymi płytkami, układającymi się we wzór. Na ścianach kołysały się nieliczne gobeliny. Rand ze zdumieniem zobaczył, że kilka z nich przedstawiało jego samego: jak zdobywa Kamień, dzierży Callandora, zabija Trolloki.

„Walka z Seanchanami nie była nasza pierwszą porażką” – szeptał dalej Lews Therin. „Nie, tutaj doznaliśmy pierwszej porażki. W tym korytarzu”.

Przed oczyma stanęły wspomnienia. Stoi, wyczerpany walką z Trollokami i Myrddraalem. Pulsuje rana w boku. Kamień wciąż rozbrzmiewa krzykami rannych. Czuje się, jakby był w stanie dokonać, co mu się zamarzy. Co tylko przyjdzie mu na myśl.

Stoi nad ciałem dziewczynki. Właściwie jeszcze dziecka. Callandor jarzy się w jego dłoni. Ciało znienacka się porusza.

Wtedy powstrzymała go Moiraine. Ostrzegła, że nie w jego mocy jest przywracać życie umarłym.

„Tak strasznie żałuję, że jej tu nie ma” – pomyślał Rand. Często go drażniła, lecz w przeciwieństwie do wielu innych chyba doskonale rozumiała, czego po nim oczekuje świat. Nawet kiedy się na nią złościł, chętniej jakoś szedł w wyznaczonym przez nią kierunku.

Uciekł wzrokiem. Moiraine miała rację. Nie potrafił przywrócić życia umarłej. Ale znakomicie sobie radził z odbieraniem życia żywym.

– Zwołajcie swoje siostry włóczni – zawołał przez ramię do swoich strażniczek. – Ruszamy w bój.

– Teraz? – zdziwiła się jedna z nich. – Przecież już wieczór!

„Tak długo włóczyłem się bez celu?” – pomyślał Rand, zaskoczony. Lecz odrzekł tylko:

– Tak. Ciemności nam nie przeszkodzą. Rozświetlą je moje światła. – Przesunął palcami po powierzchni statuetki, czując przeszywający go dreszcz podniecenia i równoczesnej zgrozy. Już raz zepchnął Seanchan do oceanu. Zrobi to raz jeszcze. Tym razem w pojedynkę.

Tak, zepchnie ich… przynajmniej tych, którzy przeżyją.

– Ruszajcie! – krzyknął na Panny.

Ruszyły biegiem w głąb korytarza. Co się działo z jego samokontrolą? Ostatnimi czasy powłoka lodu robiła się coraz cieńsza. Wrócił na klatkę schodową, pokonał tych kilka pięter dzielących go od własnych apartamentów. Seanchanie zaznają jego gniewu. Ośmielili się sprowokować Smoka Odrodzonego? Przyniósł im pokój, a oni go wyśmiali?

Otworzył drzwi do swoich pokoi, ostrym gestem uniesionej dłoni uciszywszy w pół słowa strzegących ich Obrońców. Nie był w nastroju na ich paplaninę.

Wpadł do środka i z rozdrażnieniem stwierdził, że wartownicy kogoś tam wpuścili. Nieznajomy stał zwrócony plecami do wejścia i wyglądał przez otwarte drzwi balkonowe.

– Co… – zaczął Rand.

Mężczyzna się odwrócił. Nie był to ktoś nieznajomy. W żadnym razie.

To był Tam. Jego ojciec.

Rand aż się zachwiał. Czy to jakaś zjawa? Nikczemna sztuczka Czarnego? Ale nie, to Tam. Spojrzenia tych spokojnych oczu nie sposób było podrobić. Choć o głowę niższy od Randa, Tam zawsze wydawał się bardziej prawdziwy niż otaczający go świat. Szeroka klatka piersiowa i mocne nogi nadawały mu wygląd niewzruszonego i nie wiązało się to tylko z siłą, jaką z nich czerpał, ponieważ w swoich podróżach po świecie Rand spotykał ludzi znacznie odeń silniejszych. Siła była czymś ulotnym. A Tam był po prostu taki realny. Pewny, godny zaufania. Starczyło jednego spojrzenia, żeby Rand od razu się nieco uspokoił.

Lecz pociecha nie przystawała tej istocie, którą się ostatnio stał. I tym sposobem zderzyły się w nim dwa światy – świat tego człowieka, którym kiedyś był, i świat człowieka, którym się później stał. To było tak, jakby struga wody spadła na rozgrzany do białości kamień. Wiadomo, co się musiało stać: pierwsza zmieniła się w parę, drugi pękł.

Wahając się, Tam stał nadal w drzwiach balkonu, na jego sylwetkę padało migoczące światło stojących lamp. Rand rozumiał niepewność ojca. Nie łączyły ich związki krwi. Rodzonym ojcem Randa był Janduin, wódz klanu z Aielów Taardad. Tam był tylko mężczyzną, który znalazł małego Randa na stokach Góry Smoka.

Tylko mężczyzną, który go wychował. Tylko mężczyzną, który nauczył go wszystkiego, co umiał. Tylko mężczyzną, którego Rand zawsze kochał i szanował i którego zawsze będzie kochał i szanował, niezależnie od tego, że nie łączyła ich krew.

– Rand. – W ciszy głos Tama zabrzmiał niezręcznie.

– Proszę – rzekł Rand, otrząsnąwszy się już trochę. – Proszę, usiądź.

Tam skinął głową. Zamknął drzwi na balkon, postąpił kilka kroków do wnętrza i zasiadł w jednym z foteli. Rand też usiadł. Patrzyli na siebie skroś komnaty. Jej kamienne ściany były zupełnie nagie, ponieważ Rand nad gobeliny i malowidła przedkładał całkowity brak dekoracji. Podłogę od ściany do ściany pokrywał dywan w kolorach czerwonym i żółtym.

Otoczenie, w którym się znajdowali, było jakby nazbyt idealne. Wazon ze świeżo ściętymi liliami dara i kwiatami calimy stał dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien. Na środku komnaty fotele – usytuowane z perfekcyjną symetrią. Pomieszczenie sprawiało wrażenie, że nikt w nim nie mieszka. Tak samo było w wielu miejscach, w których się zatrzymywał – żadne nie stworzyło mu domu. Właściwie od opuszczenia Dwu Rzek zapomniał, czym może być dom.

Tam siedział w jednym fotelu, Rand zajął miejsce w drugim. Po chwili przyłapał się na tym, że wciąż ściska w dłoni klucz dostępu – postawił go na wzorzystym dywanie. Tam zerknął przelotnie na kikut jego dłoni, ale nic nie powiedział. Tylko jego palce rytmicznie zaciskały się i prostowały, jakby brakowało im zajęcia. Kiedy przychodziło poruszać niewygodne kwestie, Tam zawsze czuł się najlepiej, gdy mógł czymś zająć ręce – czy była to naprawa uprzęży, czy strzyżenie owcy.

„Światłości” – jęknął Rand w duchu, czując odruchową potrzebę powstania i uściskania ojca. Zalała go fala wspomnień. Tam wiozący brandy na Bel Tine do gospody „Winna Jagoda”. Widoczna przyjemność, z jaką palił fajkę. Jego cierpliwość i dobroduszność. Nieoczekiwane odkrycie w jego posiadaniu klingi z grawerunkiem czapli. „Znam go tak dobrze. A jednak ostatnio tak niewiele poświęcałem mu myśli”.

– Jak… – zaczął. – Tam, skąd się tu wziąłeś? Jak mnie znalazłeś?

Tam zaśmiał się pod nosem.

– W ciągu ostatnich kilku dni bez przerwy słałeś heroldów do wszystkich wielkich miast, wzywając je na wojnę. Człowiek musiałby chyba być ślepy, głuchy i pijany, żeby nie wiedzieć, gdzie cię szukać.

– Ale przecież nie wysłałem heroldów do Dwu Rzek!

– Nie było mnie w Dwu Rzekach – wyjaśnił Tam. – Wraz z moimi rodakami walczyłem u boku Perrina.

„Oczywiście” – zrozumiał Rand. Nynaeve musiała skontaktować się z Perrinem (na moment barwy zawirowały mu przed oczyma), ponieważ wiele razy zamartwiała się na głos o niego i Mata. Tam najprawdopodobniej wrócił razem z nią do Kamienia.

Nie mógł się opędzić od lekkiego poczucia nierzeczywistości towarzyszącego tej rozmowie. Dawno już porzucił marzenia o powrocie do Dwu Rzek i spotkaniu z ojcem. Tymczasem po raz pierwszy od dawna czuł się naprawdę dobrze, mimo lekkiej niezręczności, jakiej nie potrafili się wyzbyć. Na twarzy Tama pojawiły się nowe zmarszczki, kilka ostatnich pasm czarnych włosów w końcu zasrebrzyło się, lecz był nadal tą samą osobą.

Tak wielu otaczających go ludzi zmieniło się – Mat, Perrin, Egwene, Nynaeve – że cudem zdawało mu się spotkać kogoś z dawnych czasów, kto się nie zmienił. Tam, który nauczył Randa wczuwać się w pustkę. Tam, opoka zdająca się silniejszą od samego Kamienia Łzy.