– Co się więc stało? – zapytała Nynaeve.
– Stało się tyle, że coś najwyraźniej odwróciło jego uwagę – wyjaśnił Tam. – Porwał tę swoją statuetkę i skoczył w Bramę.
Cadsuane uniosła brew.
– A czy nie wiesz przypadkiem, dokąd ta brama prowadziła?
„Na zachód” – pomyślała Min. „Na daleki zachód”.
– Nie jestem pewien – wyznał Tam. – Było ciemno, choć wydaje mi się…
– Co? – ponaglała go Nynaeve.
– Ebou Dar – oświadczyła Min ku zaskoczeniu wszystkich. – Ruszył na Ebou Dar, żeby zgładzić Seanchan. Tak, jak obiecał Pannom.
– Nic o tym nie wiem, lecz faktycznie wyglądało to jak Ebou Dar – rzekł Tam.
– Niech nas Światłość ma w swej opiece – szepnęła Corele.
49.
Zwykły przechodzień.
Rand szedł przed siebie z kikutem wciśniętym w kieszeń kaftana i pochyloną głową, klucz dostępu wisiał zawinięty w białe płótno przy pasie. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Był tylko jeszcze jednym zwykłym przechodniem na ulicach Ebou Dar. Nic ciekawego wyjąwszy może to, że wyróżniał się wzrostem. I miał rude włosy, które mogły sugerować domieszkę krwi Aielów. Lecz ostatnimi czasy do miasta przybywały rzesze dziwnych ludzi, oddających się pod opiekę Seanchan. Jeden mniej, jeden więcej…
Póki człowiek nie był zdolny do przenoszenia Mocy, spokojnie mógł szukać w mieście lepszych widoków na przyszłość. Bezpieczeństwa.
Nie potrafił z tym dojść do ładu. Przecież to byli jego wrogowie. Najeźdźcy. Intuicja podpowiadała, że na okupowanych przez nich ziemiach nie powinien panować pokój. Powinno być strasznie, lud powinien jęczeć pod jarzmem tyrana. Nic z tych rzeczy wokół siebie nie widział.
Oczywiście, pod warunkiem że się nie potrafiło przenosić. Traktowanie, jakiego doznawali z rąk Seanchan zdolni do przenoszenia Mocy, było czymś potwornym. Więc jednak nie wszystko układało się tak szczęśliwie pod tą piękną powierzchnią. Mimo to na widok otaczającego go ładu i powszechnej życzliwości przeżył wstrząs.
Pod miastem obozowali gromadnymi taborami Druciarze. Widać było, że od wielu tygodni ich wozy nie ruszały się z miejsca, powoli zamieniając w wioski. Kiedy Rand spacerował wśród nich, słyszał rozmowy o osiedleniu się na stałe. Rzecz jasna, słyszał też inne głosy sprzeciwiające się pomysłowi. Byli w końcu Druciarzami, Ludem Wędrowców. Jak mieli znaleźć Pieśń, jeżeli nie będą jej szukać? A była przecież w takim samym stopniu częścią ich natury co Droga Liścia.
Ostatniej nocy przysłuchiwał się ich rozmowom przy jednym z ognisk. Przywitali go jak swego, nakarmili, nikt go nie zapytał o imię. Nie afiszował się ze smokiem na ocalałej dłoni, ukrył klucz dostępu w kieszeni kaftana i po prostu siedział z nimi, przyglądając się, jak z ogniska zostają żarzące się węgle.
Wcześniej nie zdarzyło mu się odwiedzić właściwego Ebou Dar – zatrzymały go wzgórza na północ od miasta, gdzie walczył z Seanchanami, dzierżąc Callandora. Miejsce klęski – poniekąd. Teraz wrócił do Altary. Lecz po co?
Rankiem, kiedy otwarto bramy miasta, wszedł do środka wraz z innymi, którzy przybyli w nocy. Wszystkich tymczasowo przygarnęli Druciarze – okazało się, że otrzymywali od Seanchan racje żywnościowe za opiekę nad spóźnionymi podróżnymi. To była tylko jedna z funkcji przewidzianych dla nich przez seanchańskie państwo. Poza tym naprawiali garnki, szyli mundury i wykonywali inne tego rodzaju zajęcia. Po raz pierwszy w ich długiej historii zostali objęci oficjalną opieką władzy.
Rand dostatecznie dużo czasu spędził z Aielami, żeby zarazić się lekceważeniem, jakie ci odczuwali wobec Druciarzy. Niemniej lekceważenie to studziła wiedza o tym, że styl życia Tuatha’anów pod wieloma względami bliższy był pierwotnym tradycjom Aielów. Pamiętał, jak to było żyć ich życiem. W wizjach, jakie miał w Rhuidean, wyznawał Drogę Liścia i na własnej skórze doznawał wszystkich jej konsekwencji. Oglądał też Wiek Legend oczami jego mieszkańców.
Teraz szedł po zatłoczonych ulicach wilgotnego miasta, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z oszołomienia. Zeszłej nocy wymienił u Druciarza swój znakomity czarny kaftan na prosty brązowy płaszcz, obszarpany od dołu i pocerowany. Nie był to płaszcz Druciarza, lecz po prostu ubranie oddane mu do naprawy, po które nie zgłosił się właściciel. Dzięki niemu mniej wyróżniał się z tłumu, choć oczywiście wraz z kaftanem stracił też specjalną kieszeń, więc klucz dostępu trafił do sprzączki przy pasie. Od Druciarza dostał też kostur, którym się teraz podpierał, na dodatek lekko garbiąc. Ludzie mogli go zapamiętać z powodu wzrostu, a chciał być niewidzialny.
O mało co nie zabił swego ojca. I tym razem jego wolą nie kierowała Semirhage ani wpływ Lewsa Therina. Żadnych wymówek. Żadnych wykrętów. On, Rand al’Thor, próbował zabić własnego ojca. Sięgnął do Źródła, przeniósł Jedyną Moc, a potem omal nie uwolnił splotów.
Teraz po gniewie nie zostało już śladu, jego miejsce zajęła pogarda dla samego siebie. Uważał, że powinien być twardy. I proszę, oto dokąd go te wysiłki doprowadziły. Lews Therin mógł w swym szaleństwie szukać wymówek dla popełnionych okropieństw. Rand nie miał nic takiego na podorędziu: żadnej kryjówki w umyśle, żadnego miejsca, w którym mógłby się skryć przed sobą.
Ebou Dar. Rojne, rozrastające się miasto, przedzielone na pół wodami wielkiej rzeki. Wędrował jej zachodnim brzegiem przez place, których strzegły piękne pomniki, po ulicach, przy których wznosiły się ku niebu rzędy białych domów, bywało, że wysokich na kilka pięter. Zdarzało mu się mijać mężczyzn walczących na pięści lub noże, a nikt nie podejmował najmniejszych wysiłków, aby ich rozdzielić. Nawet kobiety nosiły noże, które w wysadzanych klejnotami pochwach zwisały z szyi tuż nad głębokimi wycięciami dekoltów sukni, zakładanych na barwne halki.
Nie zwracał uwagi na mieszkańców. Myślał o Druciarzach. Byli tu bezpieczni, czego Rand nie mógł w swoim imperium zagwarantować własnemu ojcu. Przyjaciele Randa bali się go – nieraz widział strach w oczach Nynaeve.
Po mieszkańcach tego miasta nie znać było lęku. Oficerowie Seanchan spacerowali w tłumie, mając na głowach swoje owadzie hełmy. Ludzie ustępowali im z drogi, kierowani szacunkiem. Z rozmów, które Rand podsłuchał, wynikało, że wszyscy chwalą sobie stabilizację. Byli wdzięczni Seanchanom, że ich podbili!
Pokonał niewielki most spinający dwa brzegi kanału. Małe łodzie leniwie płynęły poniżej, wioślarze pozdrawiali się okrzykami.
Miasto zbudowane było chyba bez żadnego ogólnego planu – tam gdzie spodziewał się domów, znajdował sklepy i warsztaty; rzemieślnicy tego samego cechu nie byli skupieni na jednej ulicy, co gdzie indziej stanowiło rzecz normalną, lecz byli rozproszeni po całym mieście. Przeszedł po moście, minął wysoką, pomalowaną na biało rezydencję, obok której znajdowała się tawerna.
Mężczyzna w kolorowej jedwabnej kamizelce wpadł na niego, żeby zaraz wylewnie i z nadmiernym ugrzecznieniem przeprosić. Rand szybko pospieszył swoją drogą, aby tamtemu przypadkiem nie zaświtała w głowie myśl o pojedynku.
Mieszkańcy miasta nie sprawiali wrażenia jęczących pod jarzmem najeźdźcy. Nie wyczuwało się stłumionej nienawiści. Władza Seanchan w Ebou Dar była znacznie lepiej ugruntowana niż władza Randa w Bandar Eban, a ludzie tu znacznie szczęśliwsi, wręcz zadowoleni z życia. Rzecz jasna, Altara jako byt polityczny nigdy nie zaliczała się do potęg. Od swych nauczycieli Rand dowiedział się, że władza Korony praktycznie rzecz biorąc ograniczała się do granic miasta. Podobną sytuację polityczną Seanchanie zastali na innych podbitych przez siebie obszarach: w Tarabon, Amadicii, na całej Równinie Almoth. Niektóre kraje były bardziej stabilne – jak Altara – inne mniej, lecz wszystkie tęskniły za poprawą sytuacji wewnętrznej.