– Ale, Thulinie! – Renaldowi prawie odebrało mowę. – Dokąd się wybierasz?
Thulin odwrócił się do niego, oparł się o poręcz ganku i z powagą ściągnął brwi.
– Nadchodzi burza – odparł. – Więc sobie umyśliłem, że czas ruszać na północ.
– Burza? – zapytał Renald. – Chodzi ci o tę burzę, co wałęsa się po horyzoncie? Thulinie, wiem, że wygląda niedobrze… żebym sczezł i ze mną moje kości, naprawdę niedobrze… ale to nie powód, żeby uciekać. Przeżyliśmy tu już kilka burz.
– Ale żadna nie była taka jak ta, mój przyjacielu – odparł Thulin. – To nie jest jedna z tych burz, na które nie zwracasz uwagi i starasz się przeczekać.
– Thulinie? – dopytywał się wciąż Renald. – Co ty mówisz?
Zanim jednak kowal zdążył odpowiedzieć, od wozu dobiegł ich głos Gallanhy:
– Powiedziałeś mu o garnkach?
– Ach, tak – zmitygował się Thulin. – Gallanha wyczyściła ten komplet miedzianych garnków, które zawsze podobały się twojej żonie. Aż lśnią. Znajdziesz je na stole w kuchni. Czekają na Auaine, oczywiście, jeżeli będzie je chciała. – To rzekłszy, Thulin skinął Renaldowi głową i ruszył z powrotem do wozu.
Renald tylko siedział, zupełnie ogłupiały. Thulin zawsze był dość bezpośredni. Mówił, co myślał, potem zabierał się za swoje sprawy. To właśnie Renald w nim lubił. Ale kowal potrafił też przemknąć przez rozmowę jak toczący się głaz przez stado owiec, pozostawiając rozmówców w całkowitym oszołomieniu.
Renal podniósł się z krzesła, położył na nim fajkę i ruszył za Thulinem przez podwórze. Dogonił go dopiero przy wozie, po drodze zdążył jeszcze rozejrzeć się na boki.
„Żeby to wszystko sczezło” – pomyślał kolejny raz na widok martwych krzaków i zbrązowiałej trawy. Dużo się napracował przy tym ogrodzie.
Kowal sprawdzał coś przy klatkach z ptakami przy burtach wozu. Renald już wyciągnął rękę, żeby schwytać go za ramię, ale zatrzymał go głos Gallanhy.
– Chodź tu, Renaldzie – usłyszał. – Weź to. – W ręku trzymała kosz jaj, z koczka na głowie wysunęło się pojedyncze pasmo złotych włosów. Renald wyciągnął ręce po kosz. – Daj je Auaine. Wiem, że po pladze lisów z zeszłej jesieni zostało wam mało kur.
Renald wziął do rąk kosz z białymi i brązowymi jajami.
– To świetnie, Gallanho, ale dokąd się wybieracie?
– Na północ, przyjacielu – powtórzył Thulin. Podszedł bliżej, położył obie ręce na ramionach Renalda. – Słyszałem, że tam zbiera się armia. Przydadzą im się kowale.
– Proszę – zaczął Renald, unosząc kosz pełen jaj. – Zaczekajcie jeszcze choć kilka minut. Auaine właśnie wsadziła chleb do pieca, taki z miodem, jak lubicie. Możemy o tym porozmawiać nad planszą do kamieni.
Thulin się zawahał.
– Lepiej będzie, jak wyruszymy od razu – cicho powiedziała Gallanha. – Idzie burza.
Thulin pokiwał głową, po czym wspiął się na kozioł wozu. – Być może w końcu i ty pojmiesz, Renaldzie, że trzeba jechać na północ. W takim wypadku lepiej zabierzcie wszystko ze sobą. – Urwał. – Radzisz sobie z narzędziami, potrafisz to i owo zrobić. Więc weź swoje najlepsze kosy i zrób z nich gizarmy. Dwie dobre kosy, przecież nie chcesz biegać z jakimś trzeciorzędnym żelazem. Najlepsze, ponieważ będziesz musiał ich używać.
Renald zmarszczył brwi.
– Skąd wiesz, że tam będzie armia? Thulinie, żebym sczezł, żaden ze mnie żołnierz!
Thulin tymczasem ciągnął dalej, jakby nie słyszał słów tamtego.
– Gizarmą możesz ściągnąć jeźdźca z konia, a potem go przebić. Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę sobie, że mógłbyś wziąć i te gorsze kosy i zrobić z nich kilka mieczy.
– Co ja mogę wiedzieć o kuciu mieczy? Albo o posługiwaniu się mieczem, jeśli już o tym mowa?
– Nauczysz się – oznajmił Thulin, zakręcając wozem na północ. Potrzebni będą wszyscy, Renaldzie. Każdy jeden. Idą na nas. – Obejrzał się na Renalda. – A miecz wcale nie tak trudno zrobić. Bierzesz ostrze kosy, prostujesz, potem osadzasz na nim kawałek drewna jako gardę, żeby ostrze broni wroga nie ześlizgnęło się i nie przecięło dłoni. Możesz go zrobić z rzeczy, które masz na podorędziu.
Renald zamrugał. Nie zadał kolejnych pytań, ale nie przestał ich tworzyć. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym krowy próbujące naraz wyjść z zagrody przez wąską bramę.
– Weź ze sobą cały inwentarz, Renaldzie – powtórzył Thulin. – Będziesz miał co jeść… albo nakarmisz swoich… a poza tym przyda się mleko. A jeżeli nie, to zawsze znajdą się ludzie, od których będziesz mógł coś wyhandlować w zamian za wołowinę czy baraninę. Jednego możesz być pewny: jedzenia będzie brakować, ponieważ zimowe zapasy są już prawie na wyczerpaniu, a poza tym wszystko szybko się psuje. Więc weź wszystko, co masz. Suszoną fasolę, suszone owoce, wszystko.
Renald oparł się o furtkę od strony podwórza. Czuł, jak ogarnia go słabość i zniechęcenie. Wreszcie wydusił z siebie jedno, krótkie pytanie:
– Dlaczego?
Thulin zawahał się, potem odwrócił i znowu położył dłoń na ramieniu Renalda.
– Przykro mi, że żegnam się tak bez ceremonii. Cóż… dobrze wiesz, że nie radzę sobie ze słowami, Renaldzie. Nie wiem, czym jest ta burza. Ale wiem, co oznacza. Nigdy nie trzymałem miecza w dłoni, niemniej mój ojciec walczył w Wojnie z Aielami. Jestem Pogranicznikiem. Ta burza oznacza, że nadchodzi koniec, Renaldzie. A kiedy nadejdzie, powinniśmy być na miejscu. – Urwał, odwrócił się i spojrzał na północ, gdzie piętrzyło się czoło burzy. Wzrok miał taki, jakim chłop mógłby się wpatrywać w jadowitego węża znalezionego na polu. – Niech Światłość ma nas w swej opiece, przyjacielu. Powinniśmy tam być.
Z tymi słowy cofnął dłoń i wspiął się z powrotem na kozioł. Renald stał w milczeniu i patrzył, jak tamten rusza, a potem kilkukrotnie smaga batem woły, kierując się na północ. Długo patrzył, czując ogarniające go coraz silniejsze odrętwienie.
W oddali trzasnął piorun i odgłos ten był jak strzał z bata w garby wzgórz.
Drzwi od domu otworzyły się, a chwilę potem zamknęły. Auaine przeszła przez podwórze i stanęła obok niego. Siwe włosy miała spięte w kok. Czas przyzwyczaił go do tego widoku. Auaine posiwiała wcześnie, zresztą Renald zawsze lubił ten kolor. Poza tym włosy były bardziej srebrne niż siwe. Jak tamte chmury.
– To był Thulin? – zapytała Auaine, przyglądając się obłokowi pyłu ciągnącemu za odległym już wozem. Nad polną drogą wiatr bawił się pojedynczym czarnym piórkiem.
– Tak.
– I nie wstąpił, nawet na chwilę pogawędki?
Renald pokręcił głową.
– Och, Gallanha przysłała jajka! – Jedną ręką podniosła kosz, drugą zaczęła przekładać jaja do fartucha, żeby zanieść do domu. – Jest taka miła. Zostaw kosz na ziemi, jestem pewna, że ktoś po niego przyjdzie.
Renald dalej patrzył nieruchomym spojrzeniem na północ.
– Renaldzie? – zapytała Auaine. – Co w ciebie wstąpiło, stary koniu?
– Wypolerowała garnki, są dla ciebie – powiedział. – Te z miedzianym dnem. Zostawiła je na stole w kuchni. Możesz je wziąć, jeśli chcesz.
Auaine umilkła. Chwilę później do uszu Renalda dobiegł wilgotny trzask, obejrzał się przez ramię. Fartuch Auaine zwisał luźno, a jajka wysuwały się z niego jedno po drugim, rozbijając na ziemi. Spokojnym, lodowatym głosem Auaine zapytała:
– Powiedziała coś jeszcze?
Podrapał się po głowie, prawie już pozbawionej włosów.
– Powiedziała, że nadciąga burza i że muszą ruszać na północ. Thulin namawiał nas, abyśmy też pojechali.