Выбрать главу

Z nudy i ukołysany monotonnym szumem deszczu zacząłem już drzemać, gdy naraz zadzwonił telefon. Wyszedłem do przedpokoju i podniosłem słuchawkę.

— Halo…

W słuchawce cisza i trzaski.

— Halo — dmuchnąłem w membranę. — Proszę nacisnąć guzik. Nie było odpowiedzi.

— Proszę postukać w aparat — doradziłem. Słuchawka milczała. Dmuchnąłem jeszcze raz i potrząsnąłem sznurem. — Proszę zadzwonić z innego automatu.

Wówczas ktoś spytał gburowato:

— Czy to Aleksander?

— Tak. — Byłem zdumiony.

— To dlaczego nie odpowiadasz?

— Odpowiadam przecież. A kto mówi?

— Piotrowski. Bądź tak dobry, idź do solami i powiedz majstrowi, żeby do mnie zadzwonił.

— Jakiemu majstrowi?

— No, który tam dziś u ciebie pracuje?

— Nie wiem…

— Jak to, nie wiesz? Czy to Aleksander?

— Proszę pana — powiedziałem. — Z jakim numerem pan się łączył?

— Siedemdziesiąt dwa… Czy to numer siedemdziesiąt dwa?

Nie miałem pojęcia.

— Widocznie nie — odpowiedziałem.

— To czemu pan mówi, że Aleksander przy telefonie?

— Bo ja rzeczywiście mam na imię Aleksander!

— Tfu!… Czy to kombinat?

— Nie. Muzeum.

— A… Bardzo przepraszam. To znaczy, że pan nie może poprosić majstra…

Odłożyłem słuchawkę. Stałem jeszcze chwilę, rozglądając się po przedpokoju. Było tu pięcioro drzwi — do mego pokoju, na podwórze, do pokoju babki, do ubikacji i piąte, obite blachą, z olbrzymią wiszącą kłodą. Nudno, pomyślałem. Samotnie. I żarówka mętna, zakurzona… Powłócząc nogami wróciłem do mego pokoju i stanąłem w progu jak wryty.

Kanapy nie było.

Reszta znajdowała się na swoim miejscu — stół, piec, lustro, wieszak, taboret. I na parapecie książka dokładnie tam, gdzie ją położyłem. Ale na podłodze, gdzie przedtem stała kanapa, pozostał tylko bardzo zakurzony i zaśmiecony prostokąt. Potem zobaczyłem pościel starannie ułożoną pod wieszakiem.

— Przed chwilą była tu kanapa — odezwałem się głośno. — Leżałem na niej.

W domu zaszła jakaś zmiana. Pokój napełnił się niewyraźnym szmerem. Ktoś rozmawiał, słychać było muzykę, czyjś śmiech, kaszel, szuranie nogami. Mglisty cień przesłonił na mgnienie światło lampy, głośno skrzypnęła podłoga. W powietrzu rozeszła się nagle woń apteczna, na twarzy poczułem chłodny powiew. Cofnąłem się. Jednocześnie ktoś głośno i energicznie zapukał do drzwi wejściowych. Szmery natychmiast ucichły. Oglądając się na to miejsce, gdzie niedawno stała kanapa, wyszedłem ponownie do sieni i otworzyłem drzwi.

Przede mną na drobnym deszczu stał niewysoki elegancki mężczyzna w krótkim, idealnie czystym kremowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. Zdjął kapelusz i przemówił z godnością:

— Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu. Czy mógłby pan poświęcić mi pięć minut?

— Oczywiście — powiedziałem nieco stropiony. — Proszę wejść… Widziałem tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu i nawet przebiegło mi przez myśl, czy nie jest to ktoś związany z miejscową milicją. Nieznajomy wszedł do przedpokoju i zrobił ruch, jakby chciał skierować się wprost do mego pokoju. Zastąpiłem mu drogę. Nie wiem, dlaczego to uczyniłem, pewnie chciałem uniknąć pytań co do kurzu i śmieci na podłodze.

— Przepraszam — wybąkałem — może tutaj… u mnie straszny bałagan. I nie ma na czym usiąść…

Nieznajomy raptownie podniósł głowę.

— Nie ma? — powiedział cicho. — A kanapa?

Długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa.

— Hm-m… Kanapa… no cóż… — mówiłem szeptem sam sobie z tego nie zdając sprawy.

Nieznajomy spuścił powieki.

— Ach, więc tak? — rzekł powoli. — Rozumiem. Szkoda. Wobec tego przepraszam…

Skłonił się uprzejmie, włożył kapelusz i energicznym krokiem skierował się do ubikacji.

— Dokąd pan idzie? — zawołałem. — Nie tędy!

Nieznajomy mruknął, nie odwracając głowy: „Ach, to obojętne” i zniknął za drzwiami. Machinalnie zapaliłem mu światło, przez chwilę stałem nasłuchując, a potem jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. W ubikacji nie było nikogo. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Kanapa — myślałem. — Jaką rolę może tu odgrywać kanapa? Nigdy nie słyszałem żadnych bajek o kanapach. Był latający dywan. Stoliczku, nakryj się. Czapka-niewidka, siedmiomilowe buty, gęśle-samograje. Było czarodziejskie zwierciadło. Ale czarodziejskiej kanapy nie było. Na kanapach siedzi się albo leży, kanapa to coś solidnego i całkowicie banalnego… Jakaż fantazja mogłaby z niej czerpać natchnienie?…

Wróciwszy do pokoju od razu spostrzegłem Małego Człowieczka. Siedział na piecu pod sufitem, skurczony w bardzo niewygodnej pozie. Miał pomarszczoną zarośniętą twarz i szare włochate uszy.

— Witam pana — powiedziałem znużonym tonem.

Mały Człowieczek z grymasem bólu skrzywił wąskie wargi.

— Dobry wieczór. Zechce pan wybaczyć, sam nie wiem, jak mnie tu zaniosło… Ja w sprawie kanapy.

— W sprawie kanapy pan się spóźnił — wyjaśniłem, siadając przy stole.

— Widzę — szepnął Człowieczek i poruszył się niezdarnie. Posypało się wapno.

Paliłem, przyglądając mu się w zadumie. Mały Człowieczek z zakłopotaniem spoglądał w dół.

— Pomóc panu? — uczyniłem ruch w jego kierunku.

— Nie, dziękuję — powiedział zbolałym głosem. — Wolę sam…

Uwalany kredą podczołgał się na brzeg pieca, odbił się niezgrabnie i dał nura głową w dół. Serce mi podskoczyło w piersi, ale on zawisł w powietrzu i zaczął powoli opadać kurczowo rozcapierzywszy ręce i nogi. Wyglądało to niezbyt estetycznie, ale za to zabawnie. Wylądował na czworakach, zaraz jednak wstał, ocierając rękawem mokrą twarz.

— Jestem już stary niedołęga — rzekł ochryple. — Sto lat temu albo, na przykład, w czasach Gonzasta odebraliby mi dyplom za taki skok, niech mi pan wierzy, Aleksandrze Iwanowiczu.

— A co pan studiował? — spytałem, zapalając drugiego papierosa. Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Siadł na taborecie naprzeciwko mnie i ciągnął dalej z goryczą:

— Dawniej umiałem lewitować jak Zeks. A teraz, za przeproszeniem, nie umiem nawet wytępić tej sierści na uszach. To takie niechlujne… Ale co począć, jak się nie ma talentu? Tyle pokus dokoła, najrozmaitsze stopnie, tytuły, a talentu brak! Bardzo wielu spośród nas tak kudłacieje na starość. Oczywiście, nie dotyczy to geniuszów. Giarr Giacomo, Christobal Junta, Giuseppe Balsamo albo towarzysz Fiodor Simeonowicz Kiwrin… Ani śladu owłosienia! — Popatrzył na mnie triumfująco.

— Ani śladu! Skóra gładka, świetna prezencja, dystynkcja…

— Przepraszam — wtrąciłem. — Powiedział pan — Giuseppe Balsamo … To przecież hrabia Cagliostro! A według Tołstoja hrabia był trusty i robił bardzo niemiłe wrażenie…

Mały Człowieczek spojrzał na mnie z politowaniem i uśmiechnął się wyrozumiale.

— Pan jest po prostu źle poinformowany, Aleksandrze Iwanowiczu. Hrabia Cagliostro to coś zupełnie innego niż wielki Balsamo. To… jakby tu panu wytłumaczyć… Niezbyt udana jego kopia. Balsamo powielił się za młodu. Był niesłychanie, niesłychanie utalentowany, no ale, wie pan, jak to się robi w młodości… Byle prędzej, na łapu capu, jakoś się uda… T-tak… Niech pan nigdy nie mówi, że Balsamo i Cagliostro to ta sama osoba. Może z tego wyjść gafa.