Zrobiło mi się głupio.
— Rzeczywiście — przyznałem. — To prawda, że nie jestem specjalistą. Jednakże… Proszę mi darować niedyskretne pytanie, ale jaki związek ma z tym kanapa? Komu ona jest potrzebna?
Mały Człowieczek drgnął.
— Niewybaczalne zarozumialstwo z mojej strony — powiedział głośno i wstał. — Popełniłem błąd i gotów jestem szczerze przyznać się do niego. Skoro tacy mocarze… A tu naraz jakieś bezczelne płotki. — Zaczął się kłaniać, przyciskając do serca blade łapki. — Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu, za tyle kłopotu… Jeszcze raz gorąco przepraszam i już mnie nie ma. — Zbliżył się do pieca i bojaźliwie popatrzył w górę. — Zestarzałem się, Aleksandrze Iwanowiczu — westchnął ciężko. — Bardzo się zestarzałem…
— A może byłoby panu wygodniej… przez… hm-m-m… Niedawno był tu pewien gość i użył tej drogi.
— Ho — ho, łaskawco, to przecież był Christobal Junta! Cóż to dla niego przesączyć się z dziesięć mil przez kanalizację… — Mały Człowieczek żałośnie machnął ręka. — My prostszym sposobem… Kanapę wziął ze sobą czy transgresował?
— N-nie wiem — odpowiedziałem. — Cała rzecz w tym, że on też się spóźnił.
Mały Człowieczek skubał w osłupieniu sierść na prawym uchu.
— Spóźnił się? On? Nie do wiary… Zresztą, nie nam o tym sądzić! Do widzenia, Aleksandrze Iwanowiczu, proszę mi wspaniałomyślnie wybaczyć.
Przeszedł z widocznym wysiłkiem przez ścianę i zniknął. Rzuciłem niedopałek na kupę śmieci na podłodze. A to ci kanapa! Blednie przy niej gadający kot. To coś znacznie poważniejszego, jakiś dramat. Może nawet dramat idei. Chyba przyjdą jeszcze dalsi spóźnieni goście. Na pewno przyjdą. Popatrzyłem na śmieci. Gdzie to ja widziałem miotłę?
Miotła stała obok stągwi pod telefonem. Zacząłem zmiatać kurz i śmieci, wtem jakiś ciężki przedmiot zaczepił o miotłę i poturlał się na środek pokoju. Przyjrzałem mu się. Był to błyszczący podłużny wałeczek wielkości wskazującego palca. Trąciłem go miotłą. Wałeczek zakołysał się, usłyszałem suchy trzask i w pokoju rozszedł się zapach ozonu. Rzuciłem miotłę i podniosłem wałeczek. Był gładki, pięknie wypolerowany i wydawał się ciepły. Postukałem weń paznokciem, a wtedy znów rozległ się trzask. Obróciłem go, chcąc obejrzeć od czoła, i poczułem równocześnie, że podłoga umyka mi spod nóg. Pokój wywinął kozła. Boleśnie wyrżnąłem o coś piętami, potem ramieniem i głową, wypuściłem z rąk wałeczek i upadłem. Doznałem silnego wstrząsu i nie od razu uprzytomniłem sobie, że leżę w wąskiej szczelinie między piecem a ścianą. Podniosłem oczy i ze zdumieniem spostrzegłem rozhuśtaną lampę nad moją głową, a obok na suficie rowkowane ślady moich podeszew. Stękając, wygramoliłem się ze szczeliny i obejrzałem podeszwy. Były białe od kredy.
— Ładna historia! — powiedziałem na głos. — Żeby się tylko nie przesączyć przez kanalizację!
Poszukałem wzrokiem wałeczka. Stał sztorcem, opierając się samym brzeżkiem o podłogę, w pozycji wykluczającej jakąkolwiek możliwość równowagi. Zbliżyłem się ostrożnie i przykucnąłem obok niego. Wałeczek kołysał się i potrzaskiwał cichutko. Przyglądałem mu się długo, wyciągając szyję, a potem dmuchnąłem. Wałeczek zachwiał się mocniej, przechylił się, równocześnie za moimi plecami rozległ się ochrypły klekot i wionął strumień powietrza. Obejrzałem się i siadłem na podłodze. Na piecu starannie składał skrzydła olbrzymi sęp z gołą szyją i złowieszczo zakrzywionym dziobem.
— Moje uszanowanie — powiedziałem. Byłem pewny, że jest to ptak mówiący.
Sęp przekrzywił głowę, popatrzył na mnie jednym okiem i od razu zrobił się podobny do kury. Pomachałem mu ręką. Otworzył co prawda dziób, ale nie przemówił. Podniósł skrzydło i kłapiąc dziobem zaczął iskać pióra na boku. Wałeczek ciągle kołysał się i potrzaskiwał. Sęp przestał się iskać, wyciągnął szyję i przesłonił oczy żółtą błoną. Starając się nie odwracać do niego tyłem, skończyłem sprzątanie i wyrzuciłem śmieci w mokrą ciemność podwórza. Potem wróciłem do pokoju.
Sęp spał, powietrze pachniało ozonem. Spojrzałem na zegarek — było dwadzieścia po dwunastej. Stałem chwilę nad wałeczkiem, rozmyślając o prawie zachowania energii i zarazem materii. Wątpliwe, aby sępy materializowały się z niczego. Jeżeli dany sęp zjawił się w Sołowcu, to znaczy, że jakiś sęp (niekoniecznie dany) zniknął na Kaukazie czy gdzie indziej, gdzie ptaki te zamieszkują. Obliczyłem w pamięci energię przeniesienia i z lękiem popatrzyłem na wałeczek. Lepiej go nie dotykać. Lepiej nakryć czymkolwiek i niech sobie stoi. Przyniosłem z przedpokoju czerpak, wycelowałem dokładnie i, wstrzymując oddech, nakryłem wałeczek. Wreszcie usiadłem na taborecie, zapaliłem papierosa i z zaciekawieniem czekałem na dalszy ciąg wypadków. Sęp głośno sapał. W świetle lampy pióra jego mieniły się odblaskiem miedzi, olbrzymie szpony wpijały się w tynk. Biła od niego coraz silniejsza woń zgnilizny.
— Niepotrzebnie pan to zrobił, Aleksandrze Iwanowiczu — odezwał się męski głos o przyjemnym brzmieniu.
— Co mianowicie? — spytałem oglądając się na lustro.
— Mam na myśli umklajder…
To nie lustro mówiło. Mówił ktoś inny.
— Nie rozumiem, o co chodzi — odmruknąłem. W pokoju nie było nikogo i to mnie irytowało.
— O umklajder — wyjaśnił głos. — Zupełnie niepotrzebnie nakrył go pan tym metalowym czerpakiem. Z umklajderem czy — jak wy to nazywacie — z pałeczką magiczną trzeba się obchodzić nadzwyczaj ostrożnie.
— Dlatego właśnie ją nakryłem… Ale może zechce pan wejść, bo w ten sposób rozmowa jest ogromnie utrudniona.
— Dziękuję panu — odpowiedział głos.
Tuż przede mną zmaterializował się powoli blady, bardzo dystyngowany mężczyzna w świetnie skrojonym szarym garniturze. Skłoniwszy lekko głowę, zapytał z kurtuazją, świadczącą o nienagannych manierach:
— Mam nadzieję, że nie zakłóciłem zbytnio pańskiego spokoju?
— Ależ bynajmniej — odrzekłem wstając. — Proszę bardzo, niech pan siada i czuje się jak w swoim domu. Może herbaty?
— Dziękuję — nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie, eleganckim gestem podciągając nogawki spodni. — Bardzo żałuję, ale przed chwilą skończyłem kolację.
Umilkł i z miłym uśmiechem patrzył mi w oczy. Ja również się uśmiechałem.
— Pan zapewne w sprawie kanapy — przerwałem wreszcie milczenie. — Nie ma jej, niestety. Bardzo mi przykro, ale nawet nie wiem… Nieznajomy zatrzepotał rękami.
— Ach, to nieważne — powiedział. — Tyle hałasu z powodu jakiejś, daruje pan, bzdury, w którą nikt przecież naprawdę nie wierzy… Niechże pan sam osądzi, Aleksandrze Iwanowiczu, robić intrygi, urządzać skandaliczną pogoń jak w złym filmie, niepokoić ludzi z powodu mitycznej, tak, tak, nie zawaham się użyć tego słowa — mitycznej Białej Tezy.,. Każdy trzeźwo myślący człowiek uważa kanapę za uniwersalny translator, nieco przyciężki, ale bardzo solidny i niezawodny w pracy. I tym śmieszniej wyglądają starzy ignoranci, ględzący o Białej Tezie… Nie, nawet wspominać nie warto o tej kanapie.
— Dostosuję się do pańskiego życzenia — powiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać. — Porozmawiajmy zatem o czym innym.
— Zabobony… Przesądy… — mówił nieznajomy z roztargnieniem. — Lenistwo umysłowe i zawiść, włochata zawiść… — Urwał nagle. — Pan wybaczy, Aleksandrze Iwanowiczu, ośmielę się jednak prosić pana o usunięcie tego czerpaka. Niestety, żelazo jest praktycznie nieprzezroczyste dla hiperpola, a wzrost napięcia hiperpola w małej zamkniętej przestrzeni… Podniosłem ręce.