Uśmiechnął się ponuro i stanął pod jedną z lamp oświetlających starannie utrzymane tereny wokół Mueller House, by sprawdzić, która godzina. Zgodnie z życzeniem Muellera miał zamiar porządnie się wyspać, ale najpierw musiał jeszcze coś załatwić. Religijności nie udawał, choć świadomie na pokaz przesadzał, no i nie był w rzeczywistości nietolerancyjnym ortodoksem. Natomiast ta odmiana, którą grał, w połączeniu z innymi cechami jego osobowości pozwalały mu bez wzbudzania podejrzeń kontaktować się z oficerem prowadzącym, kiedy tylko zaszła taka potrzeba. No bo co jest dziwnego w tym, że głęboko wierzący podoficer nieregularnie, za to często odwiedza katedrę Mueller?
Stwierdził, że jeśli cofnie się do głównego wejścia, a potem przejdzie bocznymi uliczkami, powinien zdążyć na spotkanie, jako że katedra znajdowała się pięć przecznic od siedziby patrona. Z tego co wiedział, brat Tobin nie został wtajemniczony w wykorzystanie „swojej” katedry jako miejsca spotkań i niczego nie podejrzewał. Brat Tobin był dobrym kapłanem i uczciwym człowiekiem. Hughes nie wierzył, by wiedział o ciemnych sprawkach Muellera. A już na pewno nie o jego udziale w zamordowaniu wielebnego Hanksa, bo inaczej złożyłby rezygnację i opuścił domenę tak szybko, że kamienie by z bruku rwał. Tobin miał konserwatywne przekonania, ale nie był fanatykiem i często upominał — choć łagodnie — Hughesa, wyrzucając mu jego nietolerancję. Poza tym doskonale grał w szachy, toteż dwa razy w tygodniu, zawsze o tej samej godzinie spotykali się na partyjkę, a przy okazji dyskutowali na tematy teologiczne. Naturalnie zdarzało się, że plany któregoś z nich uległy zmianie, wtedy drugi czekał na niego przez kwadrans, a jeśli partner nie zjawił się, wracał do innych zajęć.
A ten kwadrans właśnie się zaczął.
To, że skrzynka kontaktowa do zostawiania wiadomości i nagrań znajdowała się w księgarni leżącej na drodze do katedry, również nie było dziełem przypadku.
Wartownik przy głównym wejściu rozpoznał go z daleka i zasalutował, ale bez trzaskania obcasami i prężenia się jak struna, jak miało to miejsce, gdy w okolicy kręcili się goście lub petenci.
— Późno jak na szachy — zauważył, gdy Hughes zbliżył się i odsalutował.
— Zdążę. Poza tym brat Tobin powiedział, że dziś dłużej posiedzi nad kazaniem niedzielnym, więc mogę się spóźnić. W razie czego na pewno poczeka, bo wydaje mu się, że w trzech ruchach da mi mata. Nie ma racji, ale nadzieję owszem, więc będzie cierpliwy.
— Ech, te wasze inteligenckie zabawy — wartownik potrząsnął głową. — Zamiast w karty pograć… ja to, sierżancie, jak planszę od szachów widzę, to mnie zaraz łeb boli.
— Chciałeś powiedzieć, że jeśli w jakiejś grze nie ma możliwości ogrania partnerów i złupienia ich, po prostu nie chce ci się uczyć jej zasad — poprawił go z uśmiechem Hughes.
— Zaraz: „ogrania”…! — obruszył się wartownik. — Jak ciućmole grać nie umią, to nie moja wina!
W głosie wartownika słychać było jednak nutkę niepewności, jako że choć Kościół Ludzkości Wyzwolonej nie miał nic przeciwko grom losowym, jak długo gracze robili to dobrowolnie, gra była uczciwa, a przegrane nie odbijały się na życiu rodziny gracza, nie wszyscy wyznawcy tak tolerancyjnie do tego podchodzili. Hughes był religijnym konserwatystą, toteż mógł do nich należeć. Sierżant jednakże tylko potrząsnął głową i powiedział z uśmiechem:
— Nie martw się, Aclass="underline" nie powiem bratu Tobinowi, żeby piętnował karciarzy. Na pewno ma ważniejszych grzeszników do nawracania. Poza tym tak się składa, że wiem, jak często grywasz i o jak niskie stawki.
— No bo mam miętkie serce — przyznał Al. — Ale w pokera nie znam litości!
— Jak długo cię nie ponosi, nie ma powodu, by było inaczej. A teraz rzeczywiście muszę się spieszyć, bo czas ucieka, a im później, tym gorzej człowiek myśli. Jeśli się zjawię po północy, brat Tobin może się nie ucieszyć z mojego widoku.
— Cóś wątpię, żeby tak było — mruknął Al i ponownie zasalutował.
Hughes wyszedł za bramę i ruszył energicznym krokiem po starym, wyłożonym kamiennymi płytami chodniku. W księżycowej poświacie wąskie, kręte uliczki liczącej ponad tysiąc lat części miasta pogrążone były w plamach cienia i blasku. Dopiero dalej dochodziły do szerszych i prostszych traktów przebitych przez Starówkę w późniejszym okresie. Ulice zostały zaopatrzone w nowoczesne oświetlenie, ale graysońskie miasta były swoistymi labiryntami niskich, przeważnie ośmio-, dziewięciopiętrowych domów pobudowanych nieco bez ładu i składu, a z pewnością bez jednolitego planu, toteż pełno w nich było pogrążonych w mroku zaułków czy alejek z jednej, a jasno oświetlonych odcinków z drugiej strony. Po prostu nie nadawały się do skutecznego wykorzystania nowoczesnego oświetlenia. Co akurat nie miało większego znaczenia, jako że Mueller City, podobnie jak pozostałe miasta, miało równe, zadbane nawierzchnie ulic i chodników i stanowiło oazę ładu i porządku. Nie znaczyło to, że nie zdarzały się w nim przestępstwa, ale naprawdę rzadko w porównaniu do większości aglomeracji na zurbanizowanych planetach. Na dodatek Hughes był w mundurze Gwardii Mueller, miał broń i szedł pewnym krokiem, co skutecznie odstraszało ewentualnych rabusiów.
Przecinając plątaninę alejek, pogwizdywał cicho, urozmaicając sobie drogę do katedry.
— To on! — szepnął mężczyzna używający nazwiska Baird.
Stojący wraz z nim w plamie mroku, jaką stanowiła wąska alejka, wysoki mężczyzna kiwnął głową. Przyglądał się uważnie wysokiemu podoficerowi, który pogwizdując, właśnie mijał jej wylot.
— Żaden problem — ocenił cicho.
Baird złapał go za ramię i przypomniał:
— To musi być czysta robota. I nie zapomnij, co jest głównym celem.
— Żaden problem — powtórzył tamten i uniósł rękę.
Na ten znak z mroku w końcowej części alejki wyłoniły się cztery postacie. Mężczyzna wskazał jednego z nich, reszcie ruchem głowy dał znać, by poszli za ofiarą. Zrobili to bezgłośnie, wskazany zaś stanął obok niego.
— Dostaniemy go dla ciebie — zapewnił mężczyzna.
— To dobrze, bracie. To bardzo dobrze — Baird puścił jego ramię i oznajmił formalnie: — Ten świat należy do Boga.
Mężczyzna skłonił głowę i powtórzył:
— Ten świat należy do Boga.
Po czym wraz z milczącym towarzyszem ruszyli śladem trzech kompanów równie cicho jak oni.
Baird obserwował ich przez moment, po czym odwrócił się i prawie równie bezszelestnie zniknął w mroku.
Hughes nie wiedział, co go zaalarmowało, i nie tracił czasu na zastanawianie się. Zadziałał instynkt i wyszkolenie, które stało się równie silne jak odruchy. Kiedy ostrze pierwszego noża błysnęło w mroku, już się odwracał, sięgając po broń.
Był szybki, ale nie dość szybki — cios co prawda nie trafił tam, gdzie miał, ale ostrze wbiło się głęboko w plecy powyżej prawej nerki, ześliznęło po żebrze i opuściło ciało wyrwane jego obrotem. Hughes stęknął i zatoczył się, czując falę gorąca spływającą z rany na plecy. Napastnik zaklął i skoczył, unosząc nóż.