Kapitan Steve Hughes został wybrany do wykonania tego zadania z kilku powodów. Jednym z nich była wytrzymałość. Drugim doskonałe wyszkolenie. Adrenalina przytłumiła ból, a już zataczając się, trzymał w dłoni kolbę pulsera wydobytą płynnym ruchem z kabury. Uniósł broń, a napastnik sam wbił sobie lufę w brzuch. Wystarczyło nacisnąć spust. Co też Hughes zrobił.
Przy strzale z takiej odległości strzałki miały takie skupienie, że przecięły kręgosłup, wywalając w plecach trafionego solidną dziurę. Napastnik był martwy, nim dotknął chodnika. Wizg pistoletu pulsacyjnego odbił się echem od ścian, ale był to cichutki dźwięk w porównaniu z hukiem broni palnej, w jaką jeszcze do niedawna uzbrojeni byli gwardziści. I wszystkim odruchowo kojarzył się z niebezpieczeństwem. Podobnie jak krzyki czy jęki. Napastnik jednakże padł trupem, nie wydając żadnego dźwięku.
Hughes dopiero teraz poczuł ból. Nie aż tak wielki, jak się spodziewał, ale rana krwawiła obficie. Krew wsiąkała w nogawkę spodni. Nie mógł jej dosięgnąć, nie wypuszczając z dłoni broni, a tego robić nie chciał, bo napastnik na pewno nie był sam. Wsparł się plecami o ścianę najbliższego budynku, osłaniając sobie w ten sposób tyły, przycisnął łokieć do rany i rozejrzał się.
Z mroku wypadł drugi mężczyzna, klnąc i wymachując nożem, od którego odbijało się światło padające z okien na trzecim piętrze. Prawie udało mu się dopaść Hughesa, nim kolejny ładunek z pulsera trafił go w pierś. Siła uderzenia była taka, że nie tylko go zatrzymała, ale odrzuciła o dwa kroki. Legł na plecach, a raczej na tym, co z nich zostało, a wokół ciała błyskawicznie zaczęła rozlewać się czerwona plama krwi.
W powietrzu unosiła się krwawa mgiełka i dławiący smród, jako że zabitym puściły zwieracze, doprawiony słodkawym zapachem krwi. Hughes zdał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, bo rana jest groźniejsza, niż początkowo sądził. Tak osłabł, że mimo wspierania się o ścianę ledwie trzymał się na nogach. W butach czuł lepką wilgoć, a ból stawał się coraz dotkliwszy. Uniósł lewą dłoń z komunikatorem…
I w tym momencie zaatakował go trzeci napastnik.
Ostrze noża wbiło się w przedramię, którym Hughes się zasłonił, i zgrzytnęło, trafiając na kość. Tym razem ból był natychmiastowy i silniejszy. Hughes poczuł, że kolana się pod nim uginają, i desperackim wysiłkiem złapał napastnika za przód koszuli. Uchwyt nie był zbyt silny, ale zupełnie niespodziewany, a szarpnięcie pozbawiło napastnika równowagi. Krzyknął zaskoczony, a w następnej sekundzie krzyk zmienił się w charkot, gdy ładunek strzałek rozerwał mu klatkę piersiową i płuca.
Obaj osunęli się na kolana i przez moment w oczach napastnika widać było zrozumienie i rezygnację. A potem przestało być w nich widać cokolwiek i jego bezwładne ciało osunęło się na zakrwawiony chodnik.
Hughes niemrawo próbował unieść lewą rękę z komunikatorem, by wezwać pomoc. Zabił wszystkich napastników, ale… W wąskiej uliczce zagrzmiał nagle huk staromodnej broni palnej. I była to ostatnia rzecz, jaką usłyszał w życiu Steve Hughes, gdyż pocisk wystrzelony z tej broni trafił go dokładnie między oczy, zabijając na miejscu.
Huk wystrzału spowodował to, czego nie zdołały wizgi pulsera — ludzie zainteresowali się, co się dzieje, i wszczęli alarm. Zaczęły trzaskać otwierane okna, rozległy się zaniepokojone głosy — słowem zapanowało powszechne poruszenie. Chwilowo nikt nie orientował się, co się wydarzyło, ale dowódca napastników wiedział, że to nie potrwa długo. Klnąc cicho, ale z pasją, podbiegł do ciała zabitego gwardzisty, zastanawiając się, w co się tym razem wpakował. Ofiara nie mogła być zwykłym gwardzistą — normalni członkowie Gwardii nie są aż tak dobrzy, by zaatakowani znienacka przez trzech zawodowych zabójców w ciemnej uliczce zdołali ich wszystkich zabić. Mężczyzna od ponad dwóch lat standardowych pracował dla Bairda i takiego przeciwnika jeszcze nie spotkał, choć zabił lub zlecił zabicie wielu grzeszników lub heretyków. Przedtem był wysokim rangą oficerem inkwizycji na Masadzie, toteż miał lata doświadczenia w tym fachu. I nigdy dotąd nie był świadkiem tak błyskawicznej transformacji doskonale zaplanowanego zabójstwa w masakrę.
Pochylił się nad zastrzelonym, lewą dłonią złapał najwyższy znajdujący się pod szyją guzik kurtki mundurowej i szarpnął gwałtownie. Schował go do kieszeni i nie wypuszczając z prawej ręki kolby pistoletu, rozejrzał się. Pulsu swoich ludzi nie sprawdzał — nikt z takimi ranami nie miał prawa przeżyć.
— Musimy wiać! — syknął ostatni członek grupy ubezpieczający go z mroku.
— Jasne! — warknął mężczyzna i kopnął wściekle ciało gwardzisty. — Ścierwo!
— Zwiewamy! Słyszę syreny! — ponaglił go podwładny.
— To na co czekasz?! — warknął dowódca i gwałtownym ruchem głowy wskazał mu alejkę, w której czekał wóz z kierowcą.
Tamtemu nie trzeba było dwa razy powtarzać — zniknął jak cień.
— Knur nieskrobany! — syknął dowódca, przyglądając się zastrzelonemu.
Po czym wziął głęboki oddech i wygłosił z namaszczeniem niczym przysięgę słowa:
— Ten świat należy do Boga.
A potem zniknął w wylocie alejki.
Rozdział XXIX
— Witamy w Trevor Star, damo Alice; cieszymy się, że pani przybyła… wreszcie — Hamish Alexander uśmiechnął się szeroko, ściskając dłoń złotowłosej oficer. Oboje stali na pokładzie hangarowym superdreadnoughta Marynarki Graysona Benjamin the Great. Alice Truman, nadal w mundurze kontradmiralskim, ale z wiceadmiralskimi dystynkcjami na kołnierzu, odpowiedziała z uśmiechem:
— Dobrze jest w końcu tu być, milordzie.
— Miło mi to słyszeć, bo czekaliśmy na panią, prawie wstrzymując oddech. Proszę się tak nie dziwić: pani przybycie oznacza, że przestajemy udawać papierowego tygrysa, na co z niecierpliwością czekaliśmy. I tej niecierpliwości naprawdę nie da się porównać z tą panującą w Królestwie, choćby dlatego że prawie nikt z poddanych Korony nie wie, że pierwotnie mieliśmy zaatakować Barnett prawie trzy standardowe lata temu.
— Tego rzeczywiście prawie nikt nie wie — zgodziła się Truman. — Prawdę mówiąc, mało kto we flocie tak naprawdę zdaje sobie sprawę, ile czasu tu siedzicie. Może dlatego że McQueen zdołała aż tak… urozmaicić nam życie, że na myślenie o czym innym zostało niewiele czasu.
— Cóż, czas jest tym, czego 8. Flota miała dotąd zdecydowanie za dużo. A ja nie mogę się wręcz doczekać, żeby urozmaicić życie Esther McQueen.
Po czym zaprosił ją gestem do windy, przy drzwiach której czekał porucznik Robards.
— Sądzę, milordzie, że możemy bez fałszywej skromności założyć, że to nam się uda — oceniła Truman. — Wiem, że moi ludzie zrobią, czego się od nich oczekuje. Mam tylko nadzieję, że wywiad i Pierwszy Lord Przestrzeni trafnie przewidzieli kolejne posunięcie McQueen.
— Sądzę, że tak. — White Haven przepuścił ją przodem, gdy drzwi windy otworzyły się.
Obaj z Robardsem wsiedli za nią i porucznik natychmiast zajął się programowaniem trasy, earl White Haven zaś dodał:
— Przyznaję, że jestem pod coraz większym wrażeniem trafności, z jaką admirał Caparelli przewiduje kolejne posunięcia przeciwnika, zwłaszcza w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Poza tym że tak jak my wszyscy został zaskoczony rajdem na Basilisk, z pomocą Pat Givens przewidział dobrze każdy większy atak. A to, co wymyślił na podejściu do Grendelsbane, było genialne. Nawet jeśli to nie tam rozpoczną główny atak, tak jak ma nadzieję, takim rozegraniem tych trzech starć umocnił przeciwnika w przekonaniu, że nadal nie jesteśmy gotowi do walki. I gwarantuję, że Ludowa Marynarka nie ma pojęcia, co zostanie z niej po operacji „Buttercup”.